Kiedy w drugiej połowie 2012 roku biłem się z myślami, czy założyć bloga o piwie, nastroje i podejście do raczkującego kraftu różniły się diametralnie od tego, co widzimy 7 lat później. We wczesnych miesiącach, a może i latach działalności, moją misją było dość agresywne nawracanie, co przejawiało się częstymi starciami z komentującymi. Brakowało mi dystansu do mojej nowej pasji. Bany latały niczym scyzoryki w Kielcach. Broniłem krafciku jak żul zasiłku z MOPS-u, a każdego, kto zamykał się na prawdy objawione, byłem gotów ukamienować butelkami z gwoździami po Raciborskim. Bądź utopić w akwenie, po którym wiosłuje Rowing Jack.
Po moim głośnym tekście na Facebooku, w którym wytknąłem niezdrowe podejście do tematu piw rzemieślniczych, Paweł Leszczyński zadał mi takie pytanie, że poczułem się zobligowany do publicznej odpowiedzi i złapania szerszego kontekstu. Zacząłem się zastanawiać, czy trochę nie zboczyłem z kursu. Czy kierują mną te same motywy i czy postrzeganie piwnej rodzinki się u mnie nie zmieniło?
Odpowiem jednak najpierw, czym nie jest dla mnie piwo rzemieślnicze i jego otoczka, zwane w skrócie „kraftem” lub „sceną kraftową”. O tym, że AIPA różni się od wodnistego eurolagera, po którym ma się zgagę, wie chyba nawet Łysy walący Tatry z puchy pod remizą Dzierżążnie.
Aż upewniłem się, czy mają tam remizę.
Ideologia walki z bestią, zwaną plugawą
Zło na świecie przybiera wiele twarzy. Dla osób bez skoliozy kręgosłupa moralnego okrucieństwem będą mordy, wojny, gwałty, pedofilia, malwersacje finansowe czy zadawanie szeroko pojętego bólu. Dla wielu osób zło to władza (czasami jakakolwiek), jako krzywdzące widzą nieodpowiednie zarobki, a za „zło wcielone” uznają żonę czy męża, którzy działają na szkodę ich wspólnej rodziny.
Ideologia walki z takim złem, za pomocą różnych środków — od akcji humanitarnych, informacyjnych, nagłaśniania problemów, rozmowy z bliskimi czy choćby poprzez sprawy sądowe — jest jak najbardziej potrzebna. Bo takie zło wyrządza realną krzywdę. Niekoniecznie Tobie. Czasami bliżej, czasami dalej niż sięga Twój wzrok. Chcesz się utożsamiać z taką walką, bo wzdryga Cię na myśl o przeróżnych okrucieństwach.
Jaką więc krzywdę wyrządza komukolwiek piwo z browaru przemysłowego?
Jakie złe rzeczy dzieją się, kiedy moloch rozcieńcza kolejną warkę wodą i puszcza sikacza do sklepów?
Czy ktoś cierpi, kiedy znajomy otwiera butelkę ze Specjalem?
Bo nie wierzę, że ktokolwiek z beergeeków czuje autentyczną odrazę i ból psychiczny, ilekroć osoba z otoczenia wali cztery łyki Czarnej Szmaty i uśmiecha się po takim desancie na gardło. Tym bardziej że taki degustator jeszcze się cieszy, kiedy struga piany spływa mu po wardze i szyi.
No ale okej, zaraz będzie, że pociąg mi chyba wskoczył na boczny tor i zaraz się wykolei. Mówimy więc o bardziej abstrakcyjnym pojęciu, jakim jest ogólna walka ideologiczna. Walka o to, aby dobre piwo było dostępne i zakorzenione w naszych umysłach. Tylko czy chodzi jeszcze o coś, poza tymi aspektami?
Back in the days
W 2012 czy początkach 2013 roku, przypadkowe spotkanie z kraftem było jak natrafienie na trzeźwego studenta podczas Juwenaliów. Zdarzało się, choć poza specyficznymi sytuacjami i miejscami, było o to niełatwo. Taki ruch ideologiczny, jeszcze kilka lat temu, miał na celu rozpropagowanie kultury dobrego piwa. Miały za tym iść dostępność, zwiększenie liczby imprez związanych z kraftem i rozwój całej sceny czy rynku. Powstawały więc nowe browary, style, festiwale, blogi, kanały na YouTube, podcasty, grupy degustacyjne, browary domowe, stowarzyszenia i tak dalej, i tak dalej.
Anno Domini 2019, czwarty kwartał.
W wiejskim sklepie widuję piwa z browarów regionalnych, a zdarzały się dzieła rzemieślników. W większym mieście krafty kupimy nawet podupadających hispetr-kawiarniach, beznadziejnych knajpach czy na stacjach benzynowych, gdzie goszczą zresztą od dawna. Nikogo nie szokuje dobre piwo w osiedlowym sklepiku. Choć nadal nie jest idealnie, myślę, że jest dobrze.
Dostępność nie poprawiła się bardzo. Poprawiła się niesamowicie, a liczba piwnych festiwali w mniejszych miastach wzrosła do tego stopnia, że choćby w Świdnicy czy Żyrardowie się takowe odbywają. O zawężonych do kilku wystawców imprezach w jeszcze mniejszych miejscowościach nawet nie wspominam. To już nie te czasy, kiedy wyprawa po piwo wiązała się ryzykiem, że ktoś nazwie Cię słoikiem. Nie trzeba już kompletować prowiantu i zdobywać pozwolenia na broń. Te czasy się skończyły.
To może — wracając do walki z okropnym gigantem — nie chodzi jednak o aspekt dostępności? Chodzi o wspieranie konkretnej ideologii, która próbuje przeforsować picie dobrego piwa. Tylko co mi do tego, jakie piwo ktoś pije? Mogę namawiać, pokazywać, zachęcać, ale to czyjś wybór, czy woli Harnasia, czy Hadesa.
O ile oczywiście z tego dobrego piwa nie żyję. To zupełnie inna sytuacja. Każdy z Was rozumie, że sprzedającym zależy na zwiększeniu popytu w ich branży.
Ja też taki byłem. Ale to było dawno.
Trudno mi przywołać konkretne uczucia, jakie targały mną lata temu, kiedy agresywnie nawracałem na picie piw rzemieślniczych.
Zdaje się, że bardzo zależało mi na tym, aby moim znajomym i Czytelnikom dobre piwo zasmakowało tak samo, jak mi. Moją misją było pokazanie, że napój ten nie jest nudny i może być ekskluzywnym produktem. Gotowałem się, kiedy bliscy stwierdzali, że wracają do koncerniaków, bo całe te krafty to nie dość, że drogie, to jeszcze beznadziejne.
Z perspektywy, czasu autentyczną złość, kiedy znajomy pił korpolagera, uważam za problem we mnie — nie w tej osobie. Pójście na noże o piwo może się zdarzyć, ale na zapierdziałej melinie pod Irkuckiem. Pierwszym krokiem ku spokojowi ducha był tekst „Pij i daj pić innym”.
Po latach spotkań, blogowania, projektów, litrach wypitego piwa i dobach rozmów, z politowaniem patrzę na osoby, które muszą wcisnąć swoje trzy grosze pod reklamami piw koncernowych, recenzją piwa z dużego browaru, współpracą na blogu czy – o zgrozo! — pochwałą piwa masowego.
Tak. Z politowaniem.
Nie jest to dla mnie niezrozumiałe, bo sam taki byłem. I, mimo iż rozumiem, uważam, że to śmieszne. Bo śmieszny jest facet mający czterdziestkę na karku, gdy wyżywa się na każdym, kto ośmieli się choćby wspomnieć o piwie koncernowym. Kiedy jego największą misją jest sabotaż machiny bestii i dopatrywanie się w niej absolutnego zła. O co walczy? Dlaczego toczy pianę z pyska? Co z tego ma, oprócz zgnojenia i pokazania swojej wyższości połączonej z chorobliwą pogardą dla masówki?
A potem w Biedronce myk, cyk, bum. W koszyku lądują produkty z wielkich firm, a w kasie złotówki wspierają giganta. Bo chyba o to chodzi, prawda? O wspieranie giganta, a nie o smak? Bo co Tobie do tego, że komuś smakuje to, a nie tamto? A jeśli masz problem z czyimś podniebieniem, to cóż… nie wiem, co napisać. Przykro mi?
I tylko żeby nie było — rozumiem merytoryczne dyskusje, napiętnowanie kłamstw, przytyki i podśmiechujki. Nie rozumiem bucery, plucia jadem i brania wszystkiego śmiertelnie na serio. Mam nadzieję, że czujecie moje myśli? Mowa o ludziach, którzy dla kraftu rozedrą szaty w wejściu do gdańskiej Pułapki niczym Rejtan. Ludziach, którzy za życiową misję uznali ideologiczną walkę z koncernami piwowarskimi.
Bezwzględna walka o kubki smakowe Polaków to już chyba nie te lata. Myślę, że spora część społeczeństwa miała okazję zakosztować w dobrym piwie. A jeśli nie pija go na co dzień, to znaczy, że nie ma na to ochoty. Być może z powodów finansowych, być może nie widzi aż takiej różnicy, a być może spija imperial stouta na wybrane okazje.
Najgorszym, co można w tej sytuacji zrobić, to podejście à la retoryka Koalicji Obywatelskiej. Obrażanie tych, którzy się ośmielili wybrać inaczej. Tak to nie działa i ostatnie wybory pokazały to wszystkim dobitnie.
To czym, do cholery, jest dla Ciebie kraft!?
Myślę, że w tym momencie, w Waszych głowach kłębi się pytanie: „w takim razie, po co blogujesz?”. Przypomina się tekst piosenki Nagłego Ataku Spawacza.
Spokojnie powiedziałem: „pamiętasz o co walczyłeś?
Co mocno kochałeś, czego nienawidziłeś?”
Spojrzał na mnie tym już nieobecnym wzrokiem,
uśmiechnął się cynicznie i powiedział – „trochę”.
Nie powiem, ten fragment od ponad miesiąca przewijał się w moich myślach i był motorem do tego, aby przygotować ten tekst. Mam sentyment do NAS, nic nie poradzę.
W czerwcu, spod palców Artura Karpińskiego wyszedł tekst, z którym w większości się zgadzam — Kraft u Amaro, disco-polo w Teatrze Narodowym i ignorancja Bourdaina, której nie mogę znieść. W odpowiedzi na moje utyskiwanie na wściekłych kraftowych idealistów Artur dorzucił „Ze spopielałych serc ogień krwisty niechaj wciąż broczy”. Mój zasób słownictwa nie pozwalał mi chwilami na płynne czytanie tego drugiego, więc miejcie na podorędziu słownik języka polskiego. Ponownie — w większości się zgadzam, bo Artur nie do końca zrozumiał mój przekaz. Nie mam mu za złe. Mam za złe sobie, że tekst puściłem na gorąco i tak został odebrany.
Piwo rzemieślnicze, oprócz oczywistego aspektu społecznego (który to aspekt przejawia każdy alkohol, łącznie z Beczką Mocną i dynksem), ma aspekt nieco mniej wyeksponowany.
Pierwsze miesiące, kiedy piwna (r)ewolucja nabierała tempa, były napędzane hurraoptymizmem i fetowaniem każdej kolejnej warki, każdego kolejnego browaru, stylu i dodatku. Chodziło o dostępność, zaskakiwanie, nowe smaki, zbieranie się wspólnie na premierach i poczucie więzi. Pierwsze trzy elementy — z wyjątkami — mamy załatwione od dawna. Więź pozostała, choć odnoszę wrażenie, że jest luźniejsza.
We wpisie „Ja to, proszę Pana, dobrym piwem się nie upijam” pisałem:
„(…) w moim mniemaniu jestem częścią kultury picia, która miała promować picie odpowiedzialne i smaczne”.
Podtrzymuję te słowa.
U podwalin kraftu stoi postawa opozycyjna do bezmyślnego żłopania taniego piwska. Całe podejście można ubrać w ładne słowo — food awareness (ew. quality awareness). Wyczulenie na jakość, świadome smakowanie i obcowanie z produktem, a nie tylko zapchajbuła burger z psa PKS Iława i mrożona Rigga na kolację.
Dobre piwo cieszy. Daje powód do rozmów i oferuje bogactwo smaków oraz aromatów. Otworzyć butelkę, przelać do szkła, zarejestrować barwę i prezencję, powąchać, posmakować, zastanowić się wooolmo, ocenić. O to w tym, moim zdaniem, chodzi!
Podejście do piwa często rezonuje tak mocno, że u pijących przekłada się na większe zwracanie uwagi na to, jakie produkty pakują do żołądków. Wiadomo, że kebs na cienkim, po grubym kasowaniu wątroby na kranoprzejęciu, jest prawem konstytucyjnym. Skoro jednak odkrywam pewien świat, to chcę odkryć także kolejne. W końcu pizza to nie tylko wspominana wcześniej Rigga, burger to nie tylko maksracz, a restauracje nie zawsze zdzierają kasę za mikroskopijne porcje. Jestem w stanie dopłacić za jakość i frajdę dla zmysłów, tak jak w przypadku piwa.
Otwarcie na aspekt piwny wpływa więc na inne elementy stylu życia. Podejście świadome i przekładnie jakości nad ilość. Do tego powinno prowadzić obcowanie w różnorodnym towarzystwie zwanym beergeekami.
Bo jeśli nie masz problemu z alkoholem, to ważniejsi od piwa na kranach będą ludzie przy stolikach. Dzięki aktywności blogowej poznałem masę fantastycznych mordeczek. Scena rzemieślnicza to pozytywnie zakręceni ludzie. To rozmowy, pasja i stymulacja. Bez tej stymulacji nie powstają dobre teksty i przechodzi ochota do siedzenia w tym światku. Zauważyłem to dopiero po czasie. Alkohol dodaje animuszu i napędza imprezy, jednak trafiasz tam po to, aby być z ludźmi, bo piwo możesz wypić gdziekolwiek. Nawet samemu.
Kraft to również propagowanie wiedzy o piwie. W moim przypadku, z początku było to obalanie mitów, które przerodziło się w piwną edukację, aby ewoluować w zdroworozsądkowe podejście i zachęcanie do eksplorowania na własną rękę. Z niewielką pomocą. Dokładnie to samo robią piwowarzy i browarnicy, cegły dokładają organizatorzy festiwali, prelegenci, osoby odpowiedzialne za panele degustacyjne i dodatkowe atrakcje, takie jak „Piwna Matura”.
W mojej idealnej wizji sceny kraftowej, w najzdrowszym podejściu do zagadnienia, nikt nie ma za złe wyborów innych. Dobre piwo, podobnie jak dobra kawa, jedzenie, samochód czy każdy aspekt związany z tzw. „lajfstajlem” to wybór, nie nakaz.
Chcę przekonywać do obcowania z rzemiosłem, bo takie podejście implikuje masę pozytywnych zjawisk. Napędza niezwykle ciekawą scenę, zbliża ludzi, poszerza horyzonty i jest dla niektórych osób jedynym hobby; powodem, dla którego wychodzą z domu. Chociaż mój kolega mawia o mnie: „Zobaczcie, znalazł sobie hobby! Chleje i mówi, że to hobby! :D”.
Czym jest więc dla mnie kraft? Tak w skrócie, gdyby wszystkie akapity już się Wam pomieszały?
Kraft jest dla mnie poszerzaniem horyzontów, smaczną pasją, ogromem wiedzy i inspiracji, ciekawymi ludźmi, a przede wszystkim — świadomym wyborem. Postawieniem na mniejszą skalę i jakość.
Ideologiczną walkę przestałem toczyć już dawno. Jeżeli patrzyć na wskaźniki udziału w rynku, była przegrana z góry. Zwycięsko wychodziliśmy wyłącznie z ważnych potyczek. Polska usłyszała o dobrym piwie i zaczęła pić je na co dzień. Klienci są bardziej wyedukowani niż kiedykolwiek.
Reszta to ich wybór i nasze naprowadzanie, zamiast ganienia.
Tak ja to widzę i wiem, że to co robię, warto kontynuować! :)
24 lis 2019 at 23:04
Tak jest i niech tak będzie, popieram!
4 gru 2019 at 14:45
Naprawdę dobrze napisane. Chcę wyrazić uznanie za Twój trud. Mam nadzieję, że będzie więcej takich wpisów :) Gratki. Będę częściej zaglądał.
4 gru 2019 at 21:05
Wielkie dzięki i do zobaczenia w kolejnych wpisach! :)
1 kwi 2020 at 00:49
Absolutnie zgadzam się z tekstem. Być może ze względu na moje wolnościowe przekonania nigdy nie wtrącałem się w to, co piją moi znajomi. Dziś też potrafię oddzielić smakowanie piwa od jego picia na imprezach czy podczas letnich wypadów na grilla. Myślę, że problem z osobami, które chcą na siłę narzucać innym krafty, jest dokładnie ten sam, co na poziomie światopoglądowym z fanatykami. Chcą dobrze, chcą przekonać kogoś do dobrego (w ich mniemaniu). Ale przekonanie takiej osoby nie może być zmuszaniem jej do tego, bo zmuszając, w dodatku w agresywny sposób odpowiedni dla fanatyków, tylko jeszcze bardziej się ją zniechęci.
Ja rozumiem intencje, bo przed piwną rewolucją koncerny rzeczywiście szły na ilość, a nie na jakość, czego efektem był coraz bardziej mdły smak (nawet w porównaniu do tych samych piw koncernowych z lat 90-tych i wcześniejszych). Ale prawda jest taka, że choćby fukali, przekonywali, wciskali ludziom na siłę krafty, to i tak zdecydowana większość Polaków i tak będzie pić byle co, byle tanio i klepało. Tak samo jak nie zrobi się z większości ludzi na siłę sommelierów, którzy będą w stanie odróżnić dobre wino od sikacza (nie mówię tutaj o jabolach, tylko zwykłych, tanich winach walących siarką typu Cote czy Carlo Rossi). Po prostu alkohol na całym świecie w większości przypadków ma służyć jednemu – upiciu się. I taka jest smutna, brutalna prawda. Dlatego nie ma co się bić z koniem, tylko smakować dobre piwka, zachęcać (ale nienachalnie) do spróbowania znajomym, może też odkryją to samo, co my odkryliśmy w piwie :) I tak sporo zostało na polskim rynku piwnym zrobione dobrego, o czym wspomniałeś, więc po prostu róbmy swoje.