Nigdy nie zapomnę sytuacji, kiedy wydawało mi się, że mam zawał. Prowadziłem pożyczonego Peugeota 206 CC. Byłem sam. Głęboki lockdown, wracałem z apteki. W okolicach mostka zaczęło mnie boleć tak, że myślałem, że stanę na awaryjnych na środku skrzyżowania, wytoczę się z auta, zwymiotuję, po czym zemdleję. To był moment przełomowy, bo o ile bóle żołądka — większe lub mniejsze — mi się zdarzały, o tyle wtedy doprowadziłem do realnego zagrożenia w ruchu. Wróciłem do domu, zapisałem się na odkładaną miesiącami gastroskopię. Z perspektywy czasu — po kilku latach — jedyne słowa, które przychodzą mi do głowy, aby opisać swoją głupotę, to te niecenzuralne.
Tekst ten mógłby mieć kilkadziesiąt stron A4. Wiedzy na tematy, które poruszę, jest w internecie i książkach od groma. Będę jednak pisać zwięźle, konkretne i rzeczowo, nie rozwodząc się nad każdym aspektem. Zainteresowanych konkretnymi zagadnieniami odsyłam do mądrzejszych od siebie, chociażby: Marek Purczyński, Tomek Grzymski, Motywator DIetetyczny, Jakub Mauricz czy Sylwester i Wiktoria Kłos. Zaznaczam jednak, że nigdy nie jest tak, że w 100% zgadzam się z każdą z tych osób. Każdy z nas jest inny, niektóre badania są niejednoznaczne, czasami przecenia się pewne nawyki i substancje, a nie docenia innych. Każdy z nas jest inny, każdego warto rozpatrywać indywidualnie. Warto siebie obserwować, ale od czegoś trzeba przecież zacząć.
PS Uwielbiam też słuchać Miłosza Brzezińskiego <3
Jak nie dbałem o siebie, czyli mój tryb życia. Abyście mieli kontekst.
Ciężko będzie mi pisać bez konkretnego kontekstu, tak więc pozwólcie, że trochę o mnie…
Jestem typem kolesia sprawnego fizycznie, który od sportu nigdy nie stronił.
Odkąd sięgam pamięcią gram w piłkę nożną czy siatkówkę (raczej plażową). Od 2010 roku, bez dłuższych przerw, chodzę na siłownię i raczej nie jest to lekkie machanie. Lubię długie spacery i marsze pod 30-40 km, jazdę na rowerze (w tym kilkudniowe tripy). Od kilku lat, kilka razy do roku, jeżdżę w góry. Do tego, zależnie od sezonu i nieregularnie: kajaki, tenis stołowy, squash, spróbowałem ostatnio boulderingu, a od kilku miesięcy mocniej wszedłem w mobility.
Nieźle znam się na żywieniu, umiem komponować wartościowe posiłki. Nie cierpiałem nigdy na bezsenność i bardzo szybko się regeneruję po wysiłku. Nigdy nie marznę, lubię wyzwania i sprawdzać swoje możliwości.
Ktoś mógłby pomyśleć, że facet pewnie wygląda jak Gigachad, bo do 2 metrów brakuje mu 7 centymetrów.
To teraz na ten cały sportowy stres dla organizmu nałóżcie regularne imprezy, co weekend. Niekoniecznie grube, ale od lat, co weekend (a zdarzało się w tygodniu) wątroba miała co robić. Mniej lub bardziej. Okres wakacyjny bywał taki, że w piątek po pracy jechałem na dwudniowy trip rowerowy. Pierwszego wieczoru szedłem spać zbakany i wypity o 1:00 do namiotu, po czym słońce budziło mnie w saunie o 5:30. Koniec spania. Piwko na przebudzenie, kąpiel w jeziorze, otrzeźwienie, śniadanie (jakaś makrela z puszki i croissant). O 9:00 „lecimy dalej, na łowy, kamon”. Wieczór powtórka, znów 4-5 godzin snu po butelce litrowej Kadarki, czyli dzielimy ten czasu snu na pół. Powrót do domu, tydzień pracy i ciśnięcia na siłce, kolejny weekend na przykład kajaki i trąbienie od rana. Za tydzień mecz w piłkę i impreza w klubie, za dwa biwak na Mazurach, za trzy kto wie, może po prostu pójdziemy na plażę posiedzieć do nocy.
Nie trzeba mieć bujnej wyobraźni, aby zrozumieć, że taki tryb życia — ciągnięty latami — potrafi odbić się nie tylko na zdrowiu fizycznym, ale również psychicznym. A jak dorzuci się do tego jakieś wypady na domki po 3-4 dni…
Kolejne fale objawów, czyli co zaczęło się sypać.
Sypać zaczęło się w dwóch momentach. Pierwszy to lata 2015-2016. Dużo stresu, problemy w związku, ogromne porcje jedzenia i kilkanaście kilogramów na wadze więcej. Dobiłem wtedy do 107,5 kg. Dla porównania obecnie ważę w okolicach 95 kg, przy większej masie mięśniowej.
Do pracy brałem 200 g makaronu (masa przed ugotowaniem) i 500g mięsa a’la bolognese. Miałem z tego śniadanie i obiad. Pomiędzy jakieś WPC, kawka z mlekiem, czasem lody. Po siłowni omlet z 4 jajek na maśle, precel z solą, ogórki kiszone i znów WPC. Na zapitkę, dwa piwka, do recki na blogu. Łykałem jak głupi, jakbym zapomniał, że można to pogryźć. Na obiedzie u babci byłem w stanie zeżreć pół brytfanny kotletów, kopiec ziemniaków, talerz surówki i pewnie ze cztery kawałki sernika, zapitego drinem. Po godzinie zjadałem jeszcze „dewolaja”. Albo dwa. Dłonią, jak batona proteinowego.
Weekend, wiadomo, wbijali kumple. Pizza 50 cm, litr whisky na 3, jakieś krafciki na pogilgotanie wątroby. Rano piłka nożna na lekkim kacu, może rowery albo trening siłowy. To cud, że w tym okresie miałem może jedną lekką kontuzję.
Żołądek dawał o sobie subtelnie znać, choć z perspektywy czasu nie on był największym problemem. Ciągłe zgagi, odbijanie, zaczątki refluksu i uczucie pełności to jedna sprawa. Najdziwniejsze było to, że sypiałem po 10-11 godzin, po czym po pracy byłem tak zmęczony, że musiałem się położyć na kolejną godzinę. Jakby coś zmuszało mnie do ciągłego spania. Nie miałem energii, stałem się nieco rozdrażniony, nerwowy i mniej skory do działania. Baterie się rozładowywały.
Drugie tąpnięcie nastąpiło, gdy złapałem najpoważniejszą kontuzję w życiu. Podczas przysiadu na siłowni „jebnął mi dysk”, choć nie jest pewne, czy aby na pewno był to kręgosłup, czy coś z biodrem. Temat ciągnął się latami. Bagatelizowałem problem, aż ewoluował do takiej formy, że o godzinie 16:00 nie mogłem się wyprostować i ustać na nogach z bólu. W takich warunkach pojechałem w Karkonosze. Żołądek już wtedy był mocno zajechany. Ja nie dam rady?
Ten dodatkowy stres dla organizmu, związany z bólem, tylko przyspieszył degradację. Bo przecież dalej tripy, wypady, rowery, kajaki, góry, imprezy, alkohol, a na to wszystko popsute ciało, które nie chce dać się naprawić i refluks. I na to oczywiście sport wszelkiej maści. Miało prawo się posypać już na maksa i tak też się stało pod koniec 2020 roku.
Gastroskopia wykazała taki hardkor, że aż pobladłem. Poczułem się jak jakiś żul walący dyktę w altanie śmietnikowej. Miałem refluks (GERD typ B), nadżerki żołądka i przełyku, zapalenie żołądka i dwunastnicy. Do tego, bez wątpienia, rozwalone jelita. Test wykazał zakażenie Helicobacter Pylori, więc wjechały antybiotyki. Niedługo później, w kwestii problemów z lewym biodrem, wykryto u mnie konflikt panewkowo-udowy (FAI). Moje lewe biodro było jak wyjęte od 90-letniego, ledwie poruszającego się weterana.
Refluks się zresztą w tym okresie nasilił i od tego czasu towarzyszył mi albo przed snem (nie mogłem zasnąć), albo wybudzał mnie nad ranem. Najgorzej, że atakował także losowo w dzień, na przykład w sklepie, na spacerze czy w pociągu. Co ciekawe, nigdy na siłowni, na rowerze czy podczas uprawiania sportu. Raczej po zmianie pozycji z siedzącej/leżącej na stojącą. Butelka wody stała się nieodłącznym towarzyszem wyjść z domu, a na Gaviscon mógłbym kupić subskrypcję w abonamencie.
Byłem też niesamowicie nerwowy. Wiecie… jak kogoś coś boli, nawet w tle, to staje po prostu wiecznie rozdrażniony i podkurwiony. Ponoć przez jakiś czas byłem nie do zniesienia, a w dodatku inne czynniki potęgowały nerwówkę. Z perspektywy czasu nie wiem, jak ze mną momentami moja (wtedy jeszcze nie) żona wytrzymywała. Szybka retrospekcja każe mi sądzić, że byłem jednym wielkim przeczulonym i wybuchowym kolesiem.
W pewnym momencie skórę twarzy zaczęły pokrywać mi czerwone plamy. Najpierw w okolicach brwi, później nosa, za uszami i z tyłu głowy. Dermatolog stwierdził ŁZS. Nie miałem przypadku w rodzinie. Nabawiłem się go najwyraźniej przez odpowiedź autoimmunologiczną. Organizm zwariował. Ciągle chciało mi się jeść, miałem straszną ochotę na słodycze. Doświadczałem też nagłych spadków cukru podczas dłuższych aktywności, mimo że godzinę temu jadłem posiłek. Nagle robiło mi się słabo podczas dłuższego spaceru.
Gdyby tego było mało, budziłem się nad ranem z katarem, którego nie byłem w stanie powstrzymać niczym innym, jak lekami przeciwhistaminowymi. Woda z nosa, łzawienie z oczu, opuchnięta twarz, retencja wody i kiepskie samopoczucie przez cały dzień. Przy okazji wyszło, że mam polipy w zatokach i nosie. Wyleczyłem sterydami, ale katar nawracał, wraz z przewlekłym zapaleniem błon śluzowych nosa.
Powtórzę się. Organizm zwariował. Zaczęło sypać się wszystko na raz.
Pewnego dnia poszedłem odebrać pizzę do pizzerii. W toalecie zaczęło robić mi się słabo. Zdążyłem z niej wyjść i zemdlałem przed lokalem, o 1:00 w nocy. Trzeźwy, co dziwne, bo była sobota. Uczucie takie, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod stóp. Masa badań z krwi, Holter, EKG i inne cuda nic nie wykazały. Już przedtem, po mocniejszych imprezowo wypadach, miewałem lekkie „omdlenia”. Nagle jakby się „odrealniałem”, usta robiły mi się blade, oblewał mnie zimny pot i marzły dłonie. Miałem kilka takich epizodów w ciągu 2 lat. Po każdym z nich brała mnie ochota na coś słodkiego. Robiłem USG trzustki, badania w tym kierunku. Nic nie znaleziono.
Czy byłem wrakiem człowieka? Można by tak pomyśleć.
Wbrew pozorom czułem się jednak nieźle. Człowiek może znieść niewyobrażalne rzeczy, a to, co nienormalne, staje się nową normalnością. Dla mnie normalnym stało się, że miewam gorsze dni, wahania nastroju, coraz mniej zapału do działania i czasami bolał mnie żołądek. Unikałem tłustych potraw, nie przejadałem się, lepiej gryzłem, ostatni posiłek jadłem o 19:00. Wdrożyłem ileś protokołów i jakoś to leciało.
Dawałem radę, jednak wciąż szukałem przyczyn nie tam, gdzie należało. Nie dopuszczałem do siebie myśli, że organizm zaczął spłacać dług, który zaciągnął na kilka lat sportu, turystyki, wyjazdów i zabawy. Ukuliśmy nawet dwa nowe słowa: „alkoksoturystyka” oraz „alkogeddon”. Nie miałem już 18 lat, a ponad 30. Były dni niezłe, były dni w miarę i były dni gorsze. Proza życia. Weekendy zawsze były spoko, bo trudno, aby weekend był słaby, jak jedziesz o 8:00 na kajaki i z rana popijasz sobie zimną IPKę na tylnym siedzeniu.
W końcu uznałem, że czas zrobić sobie przerwę i zabrać się za siebie…
Dwa miesiące bez alkoholu
Jednym z objawów, które bardzo długo bagatelizowałem, było to, że alkohol działał na mnie inaczej niż zwykle. Zamiast upijać i poprawiać humor, męczył.
Po kilku piwach robiłem się okropnie zmęczony, nierzadko musiałem się na chwilę położyć, a zdarzało się, że przesypiałem kilka godzin. Znajomi śmiali się, że „stary pewnie znów śpi”. Odespać imprezy też szybko nie mogłem, bo pierwsze dwa dni czułem żołądek, więc spałem płycej. Po jednym dniu na domku dochodziłem do siebie przez 3-4 dni. Alkohol zacząłem tolerować gorzej, a jedno piwo wypite o 19:00 wyraźnie czułem następnego dnia.
Pierwsza przerwa nastąpiła przed wypadem na Qlimax 2022. Prawie miesiąc bez alkoholu. Nie czułem specjalnej różnicy. Poza tym, że wypicie dwóch piw w Eindhoven znowu mnie zmęczyło, a trzecie, w Arnhem, prawie odłączyło mi wtyczkę przed imprezą. Zabalowałem w weekend, wróciłem do Polski, dalej nie dbałem o siebie jakoś wybitnie pod kątem ogarnięcia bebechów. Piłem nieco mniej, bo od kilkunastu miesięcy starałem się schodzić w dół z procentami.
Po roku znów robię przerwę. Tym razem dłużej, bo od 30. brata na początku listopada, właściwie aż do Sylwestra. O ile po blisko miesiącu nie odczułem znaczącej różnicy, o tyle tym razem — tak po około 5-6 tygodniach — zmiany były wyraźne.
Dygresja.
Jakiś czas temu oglądałem na YouTube materiał gościa, który słusznie zauważył, że detoks od alkoholu niektórym nie służy. Nie chodzi o twardych alkusów, a osoby pijące sporadycznie. Niektórzy czują się fantastycznie już po tygodniu, inni cierpią przez pierwszy rok. W komentarzach trafiały się głosy o tym, że ludziom pourywał się kontakt ze znajomymi, wpadli w depresję, życie ich przytłoczyło, nie znaleźli innej odskoczni. Więc sprawa z trzeźwością to kwestia indywidualna i nie taka czarno-biała.
Wracając do tematu…
Po półtora miesiąca i pierwszych aktywnościach weekendowych bez alkoholu (dwudniowy marsz 50 km po Kaszubach, chociażby) stwierdziłem, z lekkim niedowierzaniem, że w zasadzie… tak mi się bardziej podoba. Alkohol „winietuje” świat. Nie pozwala się skupić na otoczeniu, rozmazuje to co wokół, rozprasza uwagę. Ten spokojny trzeźwy marsz po Kaszubach przestawił mi coś w głowie. Nie dość, że się dało bez procentów, to jeszcze było… jakoś tak przyjemniej. Czułem się bardziej „tu i teraz”, świadomy i pełen energii. Cieszył mnie każdy widok, a i bez detoksu jestem z tych, co ćpają klimat i otoczenie, chłonąc otoczenie jak gąbka. No mam pierdolca na punkcie „widoków i klimaciku”, co zrobisz.
To jednak nic wobec tego, jak regulować zaczęły mi się inne rzeczy:
- zaczęła spadać waga. Bardzo wolno, ale było to zasługą kilku czynników, o których później.
- skóra twarzy przestała być przesuszona, zniknęły czerwone plamki i łuski
- trochę unormowała się perystaltyka, zniknęły nagłe biegunki
- refluks zdarzał się o wiele rzadziej, a nocny właściwie wcale
- zacząłem sypiać lepiej, mniej budziłem się w nocy i nad ranem; głębiej spałem, nie wybudzało mnie otoczenie czy światło
- zniknął katar i łzawienie z oczu, chociaż poranna opuchlizna zrazu dawała o sobie znać
- dostałem kosmicznego powera na treningu, wróciła moc i zapał, chwilowo skoczyła siła
- rozproszyła się „mgła umysłowa”, którą trudno dobrze wyjaśnić. Uznajmy więc, że jest to miks szybszej reakcji na bodźce, lepszych możliwości skupienia uwagi i odczucia realizmu otoczenia. Takie „jestem bardziej, tu i teraz”
- poprawiła mi się wydolność w sportach, szczególnie odczułem to podczas gry w piłkę nożną; miałem kondycję życia
- te dziwne spadki cukru rzadziej dawały o sobie znać
Wspaniale! Wszystko idealnie! Teraz tylko utrzymać ten kierunek i za rok jestem nowym człowiekiem. Wszystko się samo poreguluje, prawda?
Prawda?!
No właśnie nie do końca…
Odstawienie alkoholu zmieniło wiele, ale nie aż tak…
To, że coś jest proste, nie znaczy, że jest łatwe. Ja bym do tego dodał: to, że wiele się zmieniło, nie znaczy, że to wiele zmienia. Po pierwszym skoku nastąpił drastyczny spadek. Nie wiedziałem co się dzieje, przecież było o wiele lepiej…
Nadal borykałem się z niektórymi poważniejszymi objawami. Pojawiły się u mnie problemy z bolesnym przełykaniem (szczególnie suchych pokarmów), odbijanie w czasie jedzenia i po nim. Do tego, kilka razy w tygodniu, akcje podobne trochę do IBS — czyli jesz posiłek i za 30 minut jesteś w toalecie.
Niski poziom dopaminy funduje jeszcze jeden wyraźny objaw, którego sami możemy nie dostrzec. Tutaj przyda się pomoc bliskich. Niech powiedzą Ci, czy Twoje myślenie zmieniło się na „negatywno-strachliwo-fatalistyczne”. Jak reagujesz na problemy? Czy chcesz je rozwiązywać, czy urastają one do rangi „słonia w pokoju”? Czy w pięknym ogródku, zauważywszy chwasta, skupiasz całą energię na tym chwaście?
Jeżeli emanuje od Ciebie taka fatalistyczna, negatywna energia, a wszystko jest problemem, chce zrobić Ci krzywdę, na złość, nie pasuje, przeszkadza i jest nie do przeskoczenia — witaj niski poziomie dopaminy. Może to być trampolina do depresji i napadów paniki, lęków i bezsenności.
Trust me. Miałem to samo, a z perspektywy czasu niektóre problemy były błahostką do rozwiązania w 15 minut. Dla mnie stawały się one ogromnym problemem, dramatyzowałem i szykowałem się na wojnę. Okropny stan, nie zazdroszczę osobom żyjącym z czymś jeszcze gorszym (np. realną depresją) latami…
Co gorsza, zacząłem czuć się słabo psycho-fizycznie. Znów byłem permanentnie zmęczony. Weszły objawy anhedonii. W tym momencie zaczęła się historia dojrzewania do kontaktu z dietetyczką kliniczną.
Spałem po 9-10 godzin, po czym o 14:00 musiałem się położyć, bo nie byłem w stanie pracować. Zwalało mnie z nóg, nie mogłem się skupić na pracy. O 21:00 odjeżdżałem już na rogówce. O żadnym zapale do czegokolwiek co lubię i potencjalnie mnie interesuje, nie było mowy. Przesuwałem najprostsze zadania z todolisty na kolejne dni.
Gotowanie? Jakoś mnie nie rajcowało. Samorozwój? Co najwyżej podcast, czasem książka, a i tak nie mogłem się na nich skupić. Spacer? Nie sprawiał dużej przyjemności i bardzo szybko mnie męczył. Nie chciało mi się nawet czytać książek czy oglądać filmów. Czułem… taki trochę bezsens. Na siłownię chodziłem z rozpędu. Akurat ten nawyk uważam za ogromny sukces, bo nigdy nie zastanawiam się, czy mi się chce. Po prostu idę.
Gdyby takie słabe dni utrzymywały się tygodniami, jakoś bym to sobie jakoś racjonalizował. Bo zima, na przykład. A może mam depresję? Problem w tym, że jednego dnia latałem jak po kresce krajówy, aby drugiego — po dobrze przespanej nocy — nie mieć mocy, wpadać w lekkiego doła i przez dzień po prostu się bezrefleksyjne toczyć. „Sinusoida spierdolenia” — tak to kiedyś nazwaliśmy.
Permanentne zmęczenie dało o sobie znać również na siłowni. Na jednym z treningów, po każdej serii, łapałem zadyszkę jak po sprincie. Po którejś serii z kolei zaczęło mi się kręcić w głowie i robić słabo. Skądś to już znałem, ale nie potrafiłem sobie przypomnieć, o co chodziło. Dokończyłem przerzucanie żeliwa, ale byłem zdechły. Pod powiekami mi migotało. Mentalność „ja się nie poddaję” wygrała. Dobrze, że nie zrobiłem sobie krzywdy.
Coś „pstryknęło”, kiedy po którymś treningu, zamiast wyrzutu endorfin, poczułem zjazd psychiczny i strach. Wyszedłem z siłowni, a po kilku krokach poczułem mieszankę melancholii i lęku przed otoczeniem. Bałem się przechodniów, fatalistycznie myślałem o nadchodzącym wieczorze. Wróciłem do domu i powiedziałem żonie, że czuję się, jakbym miał stan lękowy. Po godzinie się uspokoiłem. Organizm dawał mi znaki. Nie miałem na nic ochoty…
Mój własny werdykt?
Przetrenowanie.
Tyle że ja nie trenowałem ponad możliwości, a przerwy w treningach nie były mi obce. Ostatnią miałem 2,5 miesiąca wcześniej, prawie 2 tygodnie. Klamka zapadła. Robimy roztrenowanie, wrzucamy na luz.
Trochę pomogło, a trochę nie. Łeb odpoczął. Nadal byłem zmęczony, spałem po 9 godzin na dobę, ale budziłem się już nad ranem i nie mogłem ponownie zasnąć. Jak zasnąłem, to nie mogłem się odkleić od wyra. O wysokim poziomie dopaminy wciąż nie było mowy.
Jednego dnia budziłem się pełen energii, po czym notowałem mega spadek po 12:00. Innego razu, po całodniowym zombie mode, dostawałem kopa o 21:00 na dwie godziny, po czym padałem na twarz i nie mogłem zasnąć. Miałem kilka dni, kiedy łapał mnie wyraźny dół, a jednego dnia po prostu… się popłakałem. Nie wiedziałem, co mi jest. Wszystko było okej, a jednocześnie czułem się wypłukany, samotny, porzucony, smutny, bez życia i chęci do działania. Tego dnia psychika zawyła, by kolejnego wahadło odbiło w drugą stronę.
A że jestem typem „doera”, to ryło mi to strasznie łeb. Bo wiedziałem, że nie jestem z tych, co zalegają na kanapie i oglądają YouTube’a. A tylko na to miałem momentami chęci i siły. Postanowiłem działać. Nasłuchałem się podcastów, obejrzałem masę materiałów, czytałem artykuły. Na początek postanowiłem poeksperymentować, choć wiedzę zbierałem latami.
Jakie zmiany wprowadziłem?
Najlepsze byłyby zimne prysznice. Doszedłem jednak do wniosku, że problemy zaognia rozregulowany układ pokarmowy. Nie chciałem więc przykrywać prawdziwej przyczyny problemu dopaminą. Odpuściłem, chociaż raz na jakiś czas, po saunie, to wiadomo, jeszcze jak!
Odstawiłem kofeinę na trzy tygodnie. Pomogło na spadki energii po południu, zapewniło też nieco głębszy sen. Pierwszy dzień był jak na zjeździe, a że już je sobie fundowałem, to niezbyt się tym przejąłem. Nie polecam całkowicie wycinać kofy, jeżeli od lat chlejecie kilka kaw, energoli albo zalań yerby dziennie. Jak w was ta cała nagromadzona adenozyna pierdyknie, to zmiecie was z planszy, nie żartuję.
Roztrenowanie uspokoiło nieco moje hormony. Trening z podejściem, że nie muszę go robić na te 80-90%, a wystarczy na 50-60%, dał mi trochę wytchnienia. Stawy i ścięgna pewnie też odetchnęły, chociaż to już nie te lata, kiedy targam z ziemi pod dwie paki.
Wychodziłem czasami rano na spacer, aby wyeksponować się na słońce. Nie czułem różnicy (poza rozbudzeniem), więc pomysł porzuciłem. Do pokoju biurowego wstawiliśmy żarówki Philips Wiz i od tego czasu, rano, odpalamy światło imitujące to słoneczne. Całkiem dobrze to działa.
Namierzyłem też sprawcę bólów żołądka i pepeszy z tyłka. Cytrynian magnezu. Nie bierzcie go! Może i jest świetnie przyswajalny, ale to również lekki środek przeczyszczający. Rył mi kichy niemiłosiernie, nawet w niskich dawkach. Do wyboru macie masę innych form tego pierwiastka. Przerzuciłem się na glicynian.
Odstawiłem WPC/WPI na jakiś czas. To od GreatOne ryło mi przewód pokarmowy. Wydaje mi się, że z dobrej jakości białkiem ma niewiele wspólnego. Nie tylko ja miałem po nim problemy. Zmiana na inną firmę zrobiła robotę, ale refluksowcom nie polecam pić białeczka przed snem, a przynajmniej odstawić na próbę. Obserwujcie jak działa na was WPC i w razie potrzeby zmieńcie na WPI (praktycznie bez laktozy).
Ważną kwestią stało się dokładniejsze przeżuwanie. Staram się dobrze pogryźć pokarm, skupić się na jedzeniu. Bardzo rzadko jem przy komputerze i unikam potraw ciężkostrawnych. Jak już się trafią, to nie pod korek.
Wykluczyłem testowo nabiał na tydzień. Nic to nie dało, nie dało to nic.
Zmieniłem podejście do sportu i odnowy. Już nie tylko targanie żelastwa, piłka, a wieczorem piwko. Zacząłem okresowo grywać w tenisa stołowego, squasha, spróbowałem boulderingu, cross treningu czy badmintona. Od lutego, wraz z żoną, chodzę na lekcje tańca użytkowego, a po głowie chodzi mi salsa. Uznałem, że muszę dać głowie i ciału odpocząć od permanentnego walenia w układ nerwowy przysiadami. Bywałem na saunie, a przede wszystkim zacząłem regularnie się rozciągać i raz w tygodniu uczęszczać na zorganizowane godzinne zajęcia z mobility. Tam poczułem, jakim zabetonowanym dziadem jestem.
Większy luz, więcej różnorodności. Sport to nie tylko targanie żelastwa. Mózg lubi, kiedy się dzieje i mimo iż szuka tego, co znane, to za dodatkowy wysiłek nagrodzi Cię strzałami dopaminy. Im szybciej zrozumiesz, że za niewygody czeka Cię nagroda, tym szybciej wyjdziesz z dołka. Skoro po dwóch dniach imprezy organizm wracając do homeostazy, funduje Ci zjazd, to po zimnym prysznicu czy biegu w parku zadziała to tak samo, tylko w drugą stronę.
Zmieniłem też podejście do wielu spraw życiowych. Mniej stresuję się tym, że inni nie chcą (DDA here). Przestałem się nadmiernie przejmować dobrostanem znajomych, trochę też ograniczyłem kontakt z niektórymi osobami. Nie cisnę, jeśli ktoś nie chce, nie szukam sposobności do spotkań na siłę. Zająłem się sobą i swoim rozwojem, staram się mniej przejmować życiem nieco dalszego otoczenia.
Odinstalowałem większość social mediów, czytam więcej książek, pozwalam się sobie chwilę ponudzić. Wyłączyłem powiadomienia w telefonie i wprowadziłem zasadę: „if it’s not 80% yes, then it’s no”. Wprowadzam atomowe nawyki. Polecam książkę.
W powyższych punktach nie wpisałem oczywiście rzeczy, które praktykuję od dawna. Nie picie kofeiny szybciej, niż na 90 minut od przebudzenia (kluczowa kwestia). Szklanka wody z rana. Nie jedzenie niczego na 3 godziny przed snem. I tak dalej…
Co mogły oznaczać moje objawy?
No dobra, wprowadziłem pewne usprawnienia w rutynie dnia. Dziwne objawy ze strony układu pokarmowego nie ustępowały. Przelewanie, odbijanie, czasami refluks, czasami ból żołądka. Bywałem w toalecie kilka razy dziennie, miałem problemy z przełykaniem. Jak zasypiałem na plecach, to potrafiło mnie obudzić moje własne beknięcie (powaga xD). Dobrze, że nie zesrałem się nigdy do łóżka, jak Saker.
IBS? SIBO? A może nawrót zakażenia bakteryjnego? Nieszczelna bariera jelitowa? „Wynik, wynik… jaki jest wynik?”
Fizjoterapeuta powiedział mi kiedyś, że nie leczy się wyników badań, a objawy. W zasadzie mówił mi to każdy z tych, z którymi miałem (czasami okropnie bolesną) przyjemność współpracować. Fajnie, spoko, ale na badaniach nic nie wychodziło i tylko leczenie objawów zostało :)
Jakie dalsze kroki podjąłem?
Pierwsza rzecz to uświadomienie sobie, że jest nieciekawie i samo się nie naprawi.
Pomaga w tym słuchanie mądrzejszych od siebie oraz obserwowanie ludzi. Skoro tyle osób wokół ma energię, motywację do działania, tego „drive’a” i cieszy się pełnią energii każdego dnia, to ja chyba też tak mogę?
Do myślenia dało mi przypomnienie sobie, ile zapału miałem, gdy byłem młodszy. Ciągle szukałem ciekawych zajęć, nigdy się nie nudziłem, odkrywałem nieznane obszary, interesowałem się wieloma rzeczami. Gdzie uleciała ta moc, ta energia do działania? Kiedy zastąpiły ją ospałość, spadki energii, prokrastynacja, niski poziom dopaminy i ogólny brak chęci do działania?
To też nie tak, że miałem depresję. Może lekką dystymię. Po prostu spadek chęci do działania był zauważalny, bo kiedyś cisnąłem na wysokich obrotach. Nadal tak było, ale nieco z rozpędu i nie z takim zapałem.
Proponowałbym każdemu, kto boryka się z problemami fizycznymi, aby odwiedził na start lekarza dedykowanego danemu obszarowi zdrowia. Umówmy się, większość z nich jest kiepska, ale wyślą chociaż na podstawowe badania takie jak USG, RTG czy MRI. Mój kolega przez kilkanaście miesięcy bujał się z bólami w okolicy pachwiny, a było na tyle z nim źle, że zaprzestał wszelkiej aktywności fizycznej i prawie go nie widywaliśmy. Nic nie pomagało. Wydawało się, że „od kręgosłupa”, potem, że coś z żołądkiem, potem jelita, potem coś jeszcze. Ktoś w końcu, po latach, wysłał go do odpowiedniego lekarza. Kwestia pachwiny to był dobry trop, tylko trochę za późno i swoje się chłop namęczył. Dobrze, że ma już ogarnięte.
Bolą Cię plecy, kolano, kostka, nadgarstek albo pośladki? Idź do fizjoterapeuty. Tylko znajdź porządnego i jeśli czujesz, że po kilku wizytach nie idziecie do przodu, nie wahaj się go zmienić. Mam taką zasadę, że zmieniam fizjo, kiedy czuję, że temu skończyły się pomysły. Spotkania ze specjalistą to bardzo ścisła współpraca i obserwowanie wnikliwie swojego ciała przez całą dobę. Dobry fizjoterapeuta wyciągnie Cię z bólu w krzyżu, który dokucza Ci od lat i realnie wpływa na komfort życia. Trochę to kosztuje, ale hej! Nikt nie powiedział, że dbanie o zdrowie to tania zabawa. To moim zdaniem lepsza inwestycja, niż przewalenie kilku stów na balety w weekend. Po baletach możesz zdychać na kanapie do poniedziałku, po fizjo możesz normalnie chodzić przez cały tydzień
Nie wahaj się iść do psychologa czy psychiatry! To żaden wstyd, a raczej dojrzałość i branie siebie na poważnie. Depresja to choroba, ale możesz udać się tam nie tylko w przypadku tak grubego problemu. Nieprzepracowane tematy, traumy, ogólne złe samopoczucie psychiczne, problemy z odczuwaniem przyjemności (w tym anhedonia), dystymia (łagodna forma depresji) i inne psychiczne zawiłości to temat dla „lekarza od głowy”. Czujesz potrzebę? Udaj się na terapię. Sam rozważam taką możliwość i mówię o tym otwarcie, z racji DDA. Na razie kupiłem 2 książki i badam temat u podstaw.
Poza pracą z fizjoterapeutą (od kilku lat) i badaniami, zdecydowałem się jeszcze na kilka rzeczy:
- Dietetyczka kliniczna. Mieliśmy jak dotąd trzy spotkania, prawdopodobnie zrobimy sobie czwarte. Podczas pierwszej godziny dowiedziałem się tyle, że odniosłem wrażenie, że sam stałem się specem od refluksu. Wszystkie moje wątpliwości zostały rozwiane, na wszelkie pytania znalazła się odpowiedź. Dietetyczka kliniczna, dzięki dostępowi do wielu pacjentów z podobnymi objawami, potrafi szybko łączyć kropki. Dowiedziałem się na przykład, że refluks po alkoholu zazwyczaj pojawia się dopiero po 2 dniach. Nie byłem tego oczywiście świadomy i takowy zrzucałem na karb diety w niedzielę, a nie pół litra w sobotę. Dowiedziałem się również, że melatonina może bardzo pomagać osobom borykającym się z problemami żołądkowymi. Dietetyczka zleciła mi także kilka badań, które wykonałem:
- pasożyty z kału (wybrałem to: https://allergen.pl/produkt/pasozyty-komplex/). Zapytaj dietetyczki, czy ma kod rabatowy. Moja miała. Laboratoriów jest masa. Nic nie wyszło. Pies robi zdrową kupkę.
- ureazowy test oddechowy w kierunku Helicobacter Pylori. Było podejrzenie, że nie doleczyłem zakażenia. Bezzasadne, po łajzie nie ma śladu, a uwierzcie mi, że niektórzy walczą z tym latami. Przydatne słowa kluczowe dla takowych: olejek z oregano i lukrecja.
- IgA całkowite, trójglicerydy/lipidogram, morfologia z rozmazem, testy wątrobowe (robię okresowo). Wątrobę mam w takim stanie, że lekarz jak mnie widzi, to kładzie na stół zerosiedem, dwa kieliszki i każe się napić. Cholesterol za to o wiele za wysoki i nie wiadomo czemu.
- testosteron wolny i całkowity zbadałem sobie sam, z ciekawości. Mogłoby być lepiej, ale staje, nie mam zakoli czy depresji.
- Gastroenterolog. Tylko błagam Cię, nie jakaś stara baba na NFZ! Idź prywatnie, z polecenia dietetyczki klinicznej, która wie, kto ogarnia. Na NFZ czy w Luxmedzie/Medicover dostaniesz Gaviscon, Omneprazol, zakaz picia kawy na pusty żołądek i jedzenia pomidorów do śniadania. W niczym Ci to nie pomoże, bo to jak łykanie ibuprofenu na załamanie otwarte. Gastroenterolog odpowiedziała mi na kilka nietypowych pytań i choć nie do końca byłem zadowolony, to przepisała mi rewelacyjne suplementy, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Będzie o tym później.
- Fizjoterapeuta. Przerabiam czwartego (jeden na abonament w Luxmedzie). Każdy z nich pomógł mi na inny sposób, każdy znalazł fragmenty przyczyny, które zaczęły tworzyć w miarę spójną całość. Dla każdego z nich byłem i jestem przypadkiem specjalnym, nieoczywistym, mam czasem wrażenie, że się na mnie szkolą. Już dwa razy słyszałem: „nie wiem, o co chodzi”. Szukamy więc wspólnie, jak drużyna. Zapisuję objawy, kiedy nastąpiły, po czym, co pomagało, a co nie. Dużo czytam, szperam w sieci, dorzucam różne ćwiczenia. Jesteśmy na dobrej drodze, myślę, że na jej końcu. Sporo rzeczy wykminiłem sam i jestem przekonany, że z każdego bólu idzie wyjść. Twój „ześlizg” to rzecz do ogarnięcia, boląca kostka również. Pewna Pani Ortopeda opowiedziała mi, że złamała kiedyś kręgosłup, a teraz śmiga na nartach. Nie szukaj wymówek na lenistwo, ogarnij się i zajmij problemami.
- Mobility. Postanowiłem dorzucić rozciąganie i zadbanie o aspekty, które w moim ciele nie grały. Było ich sporo (cena sportu). Kupiłem matę i piłkę do lacrosse, na siłowni mam gumy i inne bajery. Raz w tygodniu godzinne zajęcia grupowe, lekkie rozciąganie po treningu (10 minut), czasami automasaż przed snem. Ułożyłem sobie zestaw ćwiczeń, które często wykonuję podczas porannego daily w pracy. Nie odpalamy kamerek, więc to idealny moment, aby się rozruszać i – paradoksalnie – łatwiej się skupić na tym, co mówią inni.
- Tutaj wchodzi też ewentualny aspekt mechaniczny refluksu. Zapytałem więc z fizjoterapeuty, czy u podstaw GERD u niektórych osób może leżeć problem z obszarem przepony. Według mojego fizjoterapeuty, nawet lekki stan zapalny wątroby może powodować „pociąganie” przepony (przechodzi ona w pobliżu tego narządu).
- Z tej rozmowy wysnułem wniosek, że warto wzmacniać funkcję przepony. Bez problemu znajdziecie ćwiczenia oddechowe, takie jak oddychanie torem dolnożebrowym (360). Warto wypróbować.
- Druga kwestia to odstające żebra. Moje są bardzo odstające (rib flare). Znalazłem więc kilka ćwiczeń i jedno kosmicznie skuteczne rozciąganie, które pozwoliło mi je zacząć chować. Teoretycznie, odstające żebra mogą powodować problemy z przeponą, a ta również teoretycznie może wpływać na funkcje dolnego zwieracza przełyku. Odnoszę wrażenie, że to faktycznie pomaga. Albo po prostu nie szkodzi, a sylwetka wygląda estetyczniej.
- Urolog. USG jąder, bo dwóch kumpli zryło mi dekiel i się przestraszyłem. Wszystko gra, ale ma to niewiele sensu, bo trzeba by chodzić co miesiąc. Panowie, badajcie jajka, to nie są żarty…
Sport, sen, dieta, detoks i regeneracja. Jakie były efekty?
Eat.
Train.
Sleep.
Repeat.
Przy czym staraj się „eat” zdrowo, „train” rekreacyjnie co tam zechcesz i zadbaj o dobrej jakości „sleep”. W tym ostatnim temacie polecam Ci dwie fantastyczne książki: „Hello Sleep” dr Jade Wu oraz „Dlaczego śpimy?” Matthew Walkera. Zajrzyj też na kanał The Sleep Doctor.
Efekty przychodziły falami. Pierwsze, jak pisałem, poczułem po 5-6 tygodniach od odstawienia alkoholu. Kolejne były wynikową wielu „tweaków”. Trudno wyrokować, co dało mi najwięcej. Na finalny efekt składa się zawsze suma z pojedynczych zmian, czynników i nawyków.
Ale do sedna.
Rekompozycja
To termin na jednoczesne „spalanie fatu i budowanie/utrzymanie masy mięśniowej”. W moim przypadku zauważalna gołym okiem i na tyle „drastyczna”, że coraz lepszą definicję mięśni widzę z tygodnia na tydzień. Na siłowni „jestem nabity jak ruski nabój”. Waga prawie nie spada, a w pasie uciąłem już ponad 5 centymetrów. Dopiero teraz dostrzegam, jaki mam potencjał na tym polu i jak bardzo zaprzepaszczałem wysiłek treningowy.
Więcej zapału i chęci do działania
Przestałem prokrastynować. Wskoczył „drive” na inne rzeczy. To dzięki skokowi dopaminy i lepszemu samopoczuciu. Nareszcie mam ochotę zabrać się za długo odkładane rzeczy. W sobotę wstaję o 7:30. Mam masę czasu i chęci do działania, od samego rana. Nawet mój brat, który też nieco przykręcił kranik, docenił weekendowe poranne wstawanie bez zamuły. W okresie świąt Wielkiej Nocy, w sobotę i poniedziałek, już o 9:00 rano siedziałem z rowerem w pociągu. Śmigałem sobie po lasach i wioskach, kiedy innym odbijało się sałatką jarzynową i bimbrem.
Wyregulowałem apetyt
Nareszcie pozbyłem się ciągłej nieodpartej (lub nagłej) ochoty na słodkie, która dopadała mnie po przebudzeniu i po posiłkach. Nie muszę dorzucać sobie drugiego śniadania. Nie czuję nagłych spadków cukru i odnoszę wrażenie, że mój organizm o wiele lepiej zarządza energią. Przedtem, na rowerach, byłem głodny i wypalony co 30 minut. Teraz jadę i jadę, nie czując głodu. Będzie to oczywiście kwestia indywidualna. Lepiej też co 30 minut zjeść żelkę, niż potem mieć takie tąpnięcie, że w głowie się zakręci. Niemniej, wpływ zmian na gospodarkę cukrową i leptynowo-grelinową czuć bardzo wyraźnie.
Więcej powera w sporcie
Mam więcej zapału na siłowni, ale — co dość dziwne — nie mam znacząco więcej siły. Mimo podupadającego stanu zdrowia, na targane kilogramy nigdy nie narzekałem. Dopiero teraz widzę prawdziwy potencjał, jeśli chodzi o wygląd ciała. Odnoszę wrażenie, że w 6 miesięcy moja kompozycja i masa mięśniowa skoczyła o tyle, ile normalnie robiłem w 1,5 roku, a może i 2 lata. Poważnie, ten skok w 6 miesięcy (a przecież nie zrezygnowałem z alko całkowicie) uświadomił mi, że gdybym przez ostatnie lata inaczej podchodził do zdrowia, teraz wyglądałbym jak jakiś przekocur z Instagrama. Może czas w to iść?
Poprawiła mi się kondycja. Nigdy nie dyszałem po przebieżce, jednak od kilkunastu tygodni nie wiem, jak to jest mieć zadyszkę na meczu piłki nożnej czy squashu. Fenomenalne uczucie i trochę pycha, kiedy Twój oponent dyszy, a ty stoisz niewzruszony. Mam zryty beret pod tym kątem, bo od lat gram w obronie i lubię psuć przeciwnikom akcje.
Łatwiej się skupiam, mam szybszy czas reakcji i szybciej „łapię”
Organizm przetyrany brakiem snu, procentami, dragami, kiepską dietą, stresem i brakiem regeneracji inaczej reaguje na otoczenie. Taki stan staje się dla wielu nową normalnością. Dopiero kiedy wziąłem się za bary z kilkoma sprawami, odczułem specyficznego boosta kognitywnego.
Wyobraźcie sobie, że macie niewielką wadę wzroku. Wszystko przecież widzicie, odczytacie napisy, podziwiać możecie piękne widoki. Żyjecie normalnie, chodzicie, skaczecie, można z wami pogadać i jebnąć kielonka. Skorygujcie jednak tę wadę i świat stanie się jeszcze pełniejszy, wyraźniejszy i soczysty. Będzie podobnie, ale inaczej.
No… to czegoś takiego doświadczyłem po blisko 2 miesiącach „detoksu”. Mogłem łatwiej skupić się na książce, szkoleniu czy słuchaniu podcastu. W lot łapałem pewne niuanse i momentami wręcz podprogowe sygnały. Nie umiem opisać tego słowami, więc porównajcie jak świeży macie umysł o 4:00 nad ranem, a jak czujecie się w pełni wyspani, po kawie. Przeskok nie był oczywiście aż tak drastyczny, natomiast to ten kierunek.
Przykład pierwszy z brzegu. Trącam puszkę napoju w sklepie i łapię ją nawet jej nie widząc. Po prostu poczułem, że czegoś dotknąłem i odruchowo wyciągnąłem rękę za siebie. To ten rodzaj przyspieszonego czasu reakcji, jakiegoś podświadomego postrzegania. Podobnie rzecz ma się na piłce. Szybciej reaguję, w lot dostrzegam nawet niewielkie gesty przeciwnika (lekkie zawahanie, spojrzenie w kierunku podania).
Porąbane to jest, ale tak się czuję. Czyli, prawdopodobnie, normalnie. Przedtem organizm nie miał zasobów na takie dyrdymały. Odebrać piłkę, przebiec 20 metrów, zadryblować, celnie podać. Powtórzyć.
Lepiej sypiam
Tu nie ma nad czym się rozwodzić. Alkohol upośledza sen. Spłyca go (szczególnie nad ranem) i powoduje, że jest mniej regenerujący. Liczbę przespanych godzin po imprezie zwykłem dzielić przez 2. Czyli 8 godzin (o ile się uda), to tak jakby spać 4. Spoko, że szybko zaśniesz, ale połowę tego przepali wątroba.
Marihuana być może pomaga zasnąć, jednak — według wszelkich badań — również spłyca sen. Skraca fazę głęboką, może zaburzać cykle snu. Na pewno będzie to kwestia indywidualna, ja po MJ śpię nieco gorzej i nasila mi się refluks. Szczególnie po jedzonej (jakieś żelki z CBD, Fresh Bomb, ABV itp.).
Śpię głębiej i rzadziej wybudzają mnie hałasy. Doprowadzało mnie to do szaleństwa. Kiedy byłem wszystkim zestresowany, bardzo wyraźnie słyszałem każdy szmer. Gdzieś kiedyś czytałem, że za wyraźniejsze odbieranie dźwięków z otoczenia odpowiada podwyższony poziom kortyzolu. Przez zatyczki słyszałem każde pierdnięcie sąsiada.
Nadal nie jest idealnie, ale przestał budzić mnie szum aut pod oknem czy poranne dostawy do Żabki. Nie wybudzam się po kilka razy w nocy czy nad ranem. Powaga. Sen, kiedy pije się rzadko i mało, wchodzi na inny poziom.
Weekendy są zupełnie inne
Dla kogoś, kto co piątek testuje hepatocyty, pobudka o 7:00 i wyskoczenie na rower mogą być wizją tak odległą, jak przebiegnięcie górskiego ultramaratonu. Dla mnie stało to dość normalne, chociaż lata temu zdarzało się wstać wczorajszym o 6:00 i cisnąć na rower na Kaszuby z namiotem. Tyle że wtedy trochę zdychałem w pociągu, a teraz, zamiast zdychać, mam humor gituwa.
Nagle masz całą sobotę i niedzielę na swoje sprawy. I, co najważniejsze, masz zapał, aby się z nimi uporać. Nie leżysz do 12:00 na wersalce, pierdząc w koc. O 12:00 masz już ogarniętą chatę, zjedzone śniadanie, ugotowany obiad, porozciągałeś się, obejrzałeś nowego Makłowicza i jesteś w takcie treningu. Inni w tym czasie zastanawiają się, do kogo wbić na kwadrat z czteropakiem i pozamulać przed konsolą. Ta wizja też bywa fajna, ale raz na pół roku, a nie co weekend.
W końcu zabrałem się za rzeczy, które odkładałem. Bo kiedy mam się za nie zabrać, jak weekend mam skopany, bo nie mam siły po piątkowym winie, a w sobotę znów idziemy do ziomka trąbić od 18:00? Spojrzałem inaczej na pewne sprawy, tak jakbym odtruł się także mentalnie i miał teraz przestrzeń do tego, aby poukładać sobie trochę w głowie.
Bez alkoholu też się da
Uświadomiłem sobie, że wydarzenia i aktywności bez filtrowania nerek procentami tęż są spoko. Że nie muszę pić piwka na rowerze w środku pola, Kozelka bożego w górach, gdy idę do znajomych, na parapetówkę, na spacer do lasu, jadę do kolegi pogadać i tak dalej. Alkohol nigdy nie był na pierwszym miejscu, ale zawsze był w okolicy i stanowił immanentną część wielu aktywności — nawet w małych dawkach. Teraz gdzieś tam siedzi. Z tyłu, stanowi tło i jak będę miał ochotę, to się po prostu napiję.
Nie będę się wtedy zastanawiał, czy mogę, bo trzymając zdrowie w ryzach, takie pytanie nie musi się nawet pojawiać. Chlapnięcie winka czy Jagerka (kocham) wyjdzie z realnej ochoty, prawdziwej chęci, świadomego wyboru, a nie z przyzwyczajenia.
To oczywiste, że nadal zdarzają mi się nieco gorsze dni. Jakby ktoś z zaskoczenia wyjął wtyczkę. Zdarzają się, a nie „bywają” — a to zasadnicza różnica.
Chcę utrzymać ten flow. Jestem zwyczajnie ciekaw, jaka będzie ta droga i jaki drzemie we mnie potencjał. Trochę z próżności, trochę efektem kuli śnieżnej. Podoba mi się również, jak patrzy na mnie żona. Lubię wyzwania, lubię „budować”, a skoro mogę rzucić sobie wyzwanie w postaci „budowania lepszej wersji siebie”, to czemu nie? :)
Obserwacja, którą poczyniłem już kiedyś: jeśli (w danych okolicznościach) ty nie pijesz, to inni też nie wypiją. Przysłowie „z kim przystajesz, takim się stajesz” działa w dwie strony. Moja żona nie pije, póki co, właściwie wcale. Ja piję rzadko i o wiele mniej. Jeżeli wpadamy do brata i jest tam jeszcze kolega, a my nie pijemy, to jest spora szansa, że oni przecież nie będą pić sami. I tak też się dzieje. Mój brat od niedawna wstaje w weekendy o 7:30 i bez problemu ustawiamy się na rower o 9:00. Nie wysłuchuję jego narzekania i nie widzę go zmarmolonego, a wręcz zajaranego faktem, że o 15:00 będzie w domu i ma jeszcze cały dzień, a już jest naładowany energią. Przykład daje się przez własne działanie. Czasami wystarczy jeden trzeźwy weekend, aby się przekonać.
Jakie suple, wariacie?
Napiszę coś, co będzie opinią niepopularną. Zbyt rzadko to wybrzmiewa. ŻADNE suple świata nie dadzą Ci tyle, ile da Ci porządne wyspanie się, zbastowanie z alko/dragami, odstawienie byle jakiego żarcia, a dorzucenie w to miejsce trochę ruchu. Możesz doodbytniczo ładować czopki z soplówki jeżowatej i ashwaghandy, kąpać się w l-treonianie magnezu i co dzień rano pić mieszankę estru etylowego kreatyny, l-teaniny, liofilizowanego colostrum i probiotyku. Na nic to, jeśli nie zadbasz o podstawy.
Suplementy to dodatek. To szlif, dodatkowa pomoc i te kilka-kilkanaście procent więcej wyciśnięte ze zdrowego trybu życia. Jak Ci się związek sypie, to nie kupujesz partnerce dużej Milki, tylko idziecie na terapię.
Dla tych, którzy mają już jako tako ułożoną głowę, podrzucam garść supli. Trochę ich przetestowałem i wypiszę tylko te, które z mojej perspektywy działają. Zawsze zapoznawajcie się z ich działaniem, interakcjami z lekami i ewentualnymi skutkami ubocznymi.
- 5-HTP. Jeśli już serio jest z Tobą źle i jednak chcesz zacząć od supli, to kup sobie wersję 100 mg i bierz jedną kapsułkę codziennie przez kilka dni. Przeczytaj najpierw, z czym nie można 5-HTP łączyć (na pewno nie z SSRI!). 5-HTP to bezpośredni prekursor serotoniny i jeśli istnieje jakikolwiek suplement, którego działanie czuć bardzo wyraźnie, to jest nim 5-HTP. Szczególnie w dawce 200 mg. Jak dla mnie to po prostu narkotyk, latasz po tym jak naćpany od rana i wszystkim się jarasz. Najlepsza rzecz na zjazd, ale miesza w chemii mózgu, więc nie ma co przesadzać. Pisałem o nim więcej w tym wpisie. Niektórzy po zażyciu 5-HTP bardzo źle się czują, boli ich żołądek i myślą, że umierają. Więc na start możesz wziąć pół kapsułki.
- 5-HTP to fajna sprawa, aby wejść w tryb „jak mógłbym się czuć za kilka miesięcy, gdybym ogarnął zdrowie i psychikę”. Bardzo dał mi do myślenia, kiedy przez 2 tygodnie zażywania czułem się wybitnie. Zrozumiałem wtedy, że tak powinno być „na co dzień”. Wiadomo, są różne dni, ale 5-HTP otworzyło mi w pewien sposób oczy.
- Maślan sodu. Postbiotyk, czyli to, co wytwarza probiotyk w połączeniu z prebiotykiem (np. błonnikiem). Uszczelnia i odbudowuje jelita. W dużym skrócie. Magiczna rzecz, choć trzeba jeść regularnie, minimum przez miesiąc. Jak masz często biegunkę albo zaparcia to spróbuj. Ja używam mikrokapsułkowany z OstroVit. Tanie, a dobre.
- Omega-3. Ryby drogie, a zdrowe tłuszcze zawsze na propsie. Na odporność, na zdrowy układ krwionośny, na stany zapalne w organizmie. Serio, trzeba o nich cokolwiek pisać?
- Witamina D3 rozpuszczona w tłuszczu. W okresie od października do maja.
- Kreatyna (monohydrat). Na start spory skok siły na siłowni (~10%), lepsza definicja mięśni i udowodniony wpływ na procesy kognitywne. Można brać 3-7 gramów dziennie, przez cały rok.
- Hydrolizowany kolagen wołowy. Odkrycie mojej żony. Skusiłem się na „terapię” i nie żałuję. Pal sześć wpływ na ścięgna i stawy. Jak to świetnie działa na wygląd skóry i jej stany zapalne! ŁZS zniknęło w 90%, twarz odmłodniała i wygląda zdrowiej. Polecam z KFD lub SFD, Tak z 2-3 puszki, 20 g dziennie. Robię właśnie drugą kurację.
- Probiotyk. Najpierw warto poczytać o różnych szczepach bakterii. Ja pojechałem na grubo i kupiłem Swanson Epic Pro 25, potem Swanson Ultimate 16. Obecnie suplementuję Lactobacillus Gasseri, bo ponoć eleganckie na refluks i problemy żołądkowe. Niesamowicie wyregulowało mi leptynę. Nawet za bardzo, bo nie jestem głodny przez pół dnia i się w pewnym momencie przestraszyłem. Dla jelitowców najlepszym będzie Lactobacillus Plantarum 299V, czyli Sanprobi IBS.
- Soplówka Jeżowata. Taki grzybek, co to ponoć rewelacyjnie działa na mózg. Podpisuję się pod tym. Jadłem przez rok i trudno mi wyjaśnić działanie. Masz wrażenie, że jesteś trochę jak w Limitless. Łapiesz w lot, masz szybki czas reakcji i czujesz się bardziej zakotwiczony w teraźniejszości. Kupiłem też sobie Quatro Mushroom Blend (OstroVit) i jem na zmianę. Dlaczego uważam, że działa? Bo zrobiłem 3-miesięczną przerwę i po powrocie do suplementacji odczułem różnicę. Ważna uwaga: przy dłuższym braniu albo większych dawkach masakrycznie obniża libido. Dowiedziałem się o tym stosunkowo (hehe) późno.
- L-teanina. Biorę do kawy/energola, bo jestem czuły na kofeinę i mam po niej mocny zjazd. Lubię działanie kofeiny, ale po południu doświadczałem takiego zejścia (nieraz po jednym małym energetyku bez cukru), że aż musiałem się położyć na 10 minut. Kofeina świetnie działa z l-teaniną, toteż łączę. Zjazdów nie ma. Więcej w temacie.
- Glicynian magnezu. Po cytrynianie miałem takie przeboje żołądkowo-jelitowe, że trzymam się od tej formy magnezu z daleka. Ból żołądka (także w nocy), zaostrzenie refluksu i biegunki 2-3 dni po jednej porcji. Glicynian dobrze się przyswaja i nie powoduje takich przebojów. Biorę raz na kilka dni.
- WPC/WPI. Popularne „białeczko”. Dobrej jakości. Piję, kiedy czuję, że mam danego dnia za mało białka w diecie, czyli rzadko. Uwielbiam te od Treca (Whey Booster albo Gold Core), ale wypiję każde, byleby miało jakiś smak.
- Orzechy, które traktuję trochę jak suplement. Zjadam codziennie trochę włoskich i brazylijskich (cynk), rzadziej nerkowce. Często jem nasiona chia, siemię lniane, jagody goji i suszoną morwę białą.
- Gastrobonisan i Bobonisan. Herbaty ziołowe, ponoć dobre na żołądek i jelita. A przy tym smaczne. Jak nie znosicie lukrecji, to nie kupujcie, bo obydwie mają w składzie jej korzeń. Skoro piję dużo herbaty, to mogą być takie, które mają szansę wspomóc kurację.
Jakie leki, lekomanie?
Wizyta u gastroenterologa wrzuciła mnie w lore leków i suplementów, o których nie miałem pojęcia. Byłem przekonany, że refluksowcy, żołądkowcy, wrzodowcy i jelitowcy zdani są na leki zobojętniające soki żołądkowe, inhibitory pompy protonowej (IPP), napary z siemienia lnianego (nie działa), herbatki, lukrecję i mega drogi Neobianacid. Okazało się, że można naprawić żołądek i jelita jeszcze na kilka innych sposobów.
Są na rynku na przykład syropy przeciwrefluksowe. I w moim przypadku działają ge-nial-nie. Biorę sobie czasami jedną saszetkę przed snem. W nocy i rano mam spokój. Czuję, jak z dnia na dzień trawię sprawniej. Do wyboru, do koloru: Essox One, Reflu-G, Alugastrin 3 Forte, ewentualnie Dicogel, Dwóch ostatnich nie testowałem, za Essoxa i Reflu-G ręczę osobiście. Można kupować po jednej saszetce w aptece, w ramach testu.
Druga gałąź to Aviliin Gastro (balsam Szostakowskiego). Według wszelkich opinii w internecie działa cuda. Powleka ściany przełyku i żołądka. Podobny do niego jest Silicolgel, który dodatkowo chroni jelita. Nie testowałem żadnego z nich, wydają mi się zbyt hardkorowe jak na moje już mocno zaleczone objawy.
Trzecia odnoga to leki prokinetyczne, wzmacniające zwieracz przełyku i pobudzające perystaltykę przewodu pokarmowego. Ja brałem Prokit. Całkiem nieźle działał. Nierzadko po jedzeniu czułem, że mój żołądek opróżnia się bardzo długo. Zjadłem serek proteinowy o 18:00, a odbijało mi się nim o 8:00 rano. Miałem wrażenie, że mięso trawiłem po 8-9 godzin. Prokit załatwił sprawę. Nie można go brać za długo, maksymalnie bodaj przez miesiąc. Wyregulował kichy.
Świetnym dodatkiem do kuracji będzie, niestety drogi, NeoBianacid. Kompleks chroniący błony śluzowe przełyku i żołądka. Już samo przełykanie, podczas ssania tabletki, łagodzi atak refluksu.
Pomagały mi także leki przeciwhistaminowe, chociaż to bardziej taki painkiller aniżeli realne leczenie. Znikał katar, opuchlizna i poranne łzawienie z oczu.
Jest tego więcej, wystarczy poszperać. Chwytałem się w pewnym momencie wszystkiego, co potencjalnie działa. Zainteresuj się na przykład piperyną, colostrum liofilizowanym, kurkuminą, mleczkiem pszczelim czy Lactobacillus Gasseri/Reuteri.
Jakie zmiany jeszcze planuję lub/i jakie zmiany zamierzam utrzymać?
Krótko:
- ograniczyć alkohol do minimum i pić go raczej wtedy, kiedy będzie wyraźna okazja. Nie zamierzam odmawiać sobie piwa (a nawet dwóch) w schronisku w Tatrach, albo po długiej trasie rowerem czy kajakiem, przy ognisku. Od dawna jednak lubiłem „zasłużyć” na alkohol. Bezpowrotnie minęły te czasy, kiedy na piątkowy spacer po lasach pakowałem czteropaka i setkę pigwówki.
- dać sobie trochę luzu w kwestii treningów siłowych, dorzucić więcej jazdy na rowerze, próbować nowych aktywności, być może w jakąś wkręcić się mocniej. Uwielbiam targać żelastwo, ale podejście do treningów chcę zmienić na bardziej holistyczne. Ciało ma być wszechstronne, a nie wyłącznie silne i pospinane.
- próbować nowych rzeczy, nowej kuchni, testować różne rozwiązania i nie przejmować się, jeśli coś mi nie podpasuje
- zejść z obwodem w pasie jeszcze o minimum 5 cm i dociąć się tak, jak jeszcze docięty nigdy nie byłem. Ma być forma życia, ale na spokojnie, bez wyrzeczeń i dalekosiężnych planów.
- wrócić do biegania, bo chciałbym kiedyś przebiec półmaraton
- sprzedać zestaw do warzenia piwa w domu ;)
- zrobić kontrolną gastroskopię
10 prostych nawyków/zmian do przetestowania, dla Ciebie
Przede wszystkim zapoznaj się z moim artykułem z 2022 roku: Moje sprawdzone sposoby poprawy samopoczucia i jakości snu. Szczególnie w ciemnych miesiącach. Znajdziesz tam ogrom porad i technik, które już przetestowałem.
Wypiszę Ci tutaj kilka zmian i nawyków, które możesz potestować na sobie. Są one bezpośrednio związane ze zdrowiem i w perspektywie miesiąca powinny dać zauważalne rezultaty. Wybierz kilka lub wszystkie, testuj, obserwuj, słuchaj swojego ciała. Najwyżej je porzucisz.
Moja rada: nigdy nie wdrażaj zmian „na raz”. Nie podchodź do tego na zasadzie „od teraz już nie …” czy „od dzisiaj przestaję/zaczynam …”. Nawyki buduje się małymi kroczkami, wprowadzając niewielkie elementy.
Nie zaczynasz chodzić na siłownię 5 razy w tygodniu. Zaczynasz chodzić na jeden trening w tygodniu (w dodatku 30 minut wystarczy).
Nie biegasz 10 kilometrów co drugi dzień, tylko robisz 8000 kroków dwa razy w tygodniu. Wyrób nawyk, zamiast rzucać się na głęboką wodę, skoro dotychczas Twoim maksimum był spacer z psem wokół bloku. Były jakieś badania, które pokazywały, że 90% nawyków noworocznych jest porzucanych już w styczniu. Skąd myśl, że będziesz w tych 10%?
Może będziesz, ale chyba lepiej zwiększać szanse na powodzenie, niż zakładać się z własnym mózgiem, w dodatku na nierównych zasadach.
- Zrób sobie trzeźwy weekend. Nie pij alkoholu przez 10-11 dni (od poniedziałku, przez weekend, do piątku). Poranna pobudka nawet bez leciutkiego ćmienia będzie nie do przecenienia. Zaplanuj sobie, co chcesz robić od rana w sobotę, z czym chciałbyś się zmierzyć.
- Miej sprawczość, bo poczucie braku sprawczości obniża samoocenę. Zrób todo listę (polecam Todoist), wepchnij tam z 2-3 zadania na najwyższym priorytecie dla danego dnia i rozprawiaj się z nimi na bieżąco.
- Wysprzątaj porządnie mieszkanie i dbaj o porządek; poczytaj i posłuchaj o minimalizmie. Pomogą Ci Gabe Bult czy Matt d’Avella. Odinstaluj social media, pochowaj appki, ogranicz je jakimś programem. Zyskasz czas dla siebie.
- Zainteresuj się obszarem, który jest u Ciebie niedopracowany. Może finanse osobiste albo inwestycje? Może relacje rodzinne? Może nadwrażliwość? Jest masa porządnych YouTuberów, autorów książek i kursów. Słuchaj podcastów, gotując, robiąc śniadanie, idąc z psem czy na zakupy.
- Zrób badania. Morfologia, testy wątrobowe, lipidogram, ewentualnie testosteron. Zajmij się tematami, które dokuczają Ci od lat. Pogadaj z dietetyczką, fizjoterapeutą czy gastroenterologiem. To, że się nie badasz, nie znaczy, że nic Ci nie jest. Nakierują Cię na odpowiednie tory. Porozciągaj się testowo przez 15 minut przed snem.
- Przestań oglądać porno albo mocno je ogranicz. Pornografia działa jak narkotyk, powodując peaki dopaminowe. Z perspektywy mózgu nie różnią się one od przyjmowania narkotyku. Może to prowadzić nawet do depresji, a na pewno nie spowoduje, że poczujesz się ze sobą lepiej. W tym temacie znajdziesz wiele opracowań. Podrzucam Ci rozmowę z Robertem Rutkowskim i krótki materiał od dr. Rożka.
- Pij więcej wody (szklanka po przebudzeniu). Postaw na biurku dzbanek z herbatą albo butelkę z wodą. Kiedy się skończy, nalej od nowa. Ja wiem, że to wyświechtany temat, jednak uwierz mi, że działa. Nie będziesz potrzebował porannej kawy i papierosa… ;)
- Jedz różnorodnie. Poukrywaj niezdrowe słodycze i przekąski, utrudnij do nich dostęp. Staraj się nie jeść przetworzonego jedzenia, unikaj fastfoodów, dorzuć więcej białka do diety. Znajdź garmaż w okolicy i tam zaopatruj się w obiady, jeżeli nie masz czasu gotować. A jak masz sporo kasy, pomyśl o diecie pudełkowej, zamiast na obiady zamawiać burgery i pizzę. Wyjdzie podobnie cenowo. Celem skalibrowania, licz przez 2 tygodnie kalorie w Fitatu czy MyFitnessPal.
- Zrób detoks kofeinowy, odstaw całkowicie kawę na jakiś czas. Kawa, u wielu osób, zaostrza problemy z żołądkiem (szczególnie pita na pusty żołądek). Zrób przerwę, minimum tydzień. Możesz też kupić kawę bezkofeinową (albo bezwoskową, ta jednak ma kofeinę). Serio, są nie do odróżnienia od zwykłej. Polecam Tchibo Privat Kaffee Brazil Decaf, Lavazza Dacaf też daje radę. Często mieszam ziarna zwykłe z decaf. Mimo wszystko nie pij bezkofeinowej przed snem, bo nie jest w 100% pozbawiona tego alkaloidu.
- Zainteresuj się tym, jak działa dopamina i jaką rolę odgrywa. Kiedy już to zrozumiesz, spróbuj podziałać. Zimny prysznic po saunie (albo i bez), jakaś forma wysiłku fizycznego, może medytacja?
W klasyku kina, filmie Clerks, była taka scena. Przy ladzie stał facet z teczką, który zaczepiał klientów kupujących papierosy. Straszył ich wizją raka, impotencji i bezpłodności. Zamiast papierosów proponował gumę do żucia. Klienci się godzili (a sklepowi spadał utarg). Okazało się, że… a nie będę spoilerował…
Nie chciałbym się stać takim nagabywaczem. I nie zamierzam. Takim kolesiem wiszącym nad głową i pytającym „a może odłóż to piwo i weź sok warzywny?”. Obserwując jednak z boku, z innej perspektywy, dopiero teraz dostrzegam, jak normalne stało się wplatanie alkoholu do każdej aktywności.
Dostrzegłem coś jeszcze.
Zrozumiałem, że alkohol stał się spoiwem niektórych relacji. Że kiedy wpuścisz niektórych na trzeźwą imprezę, nie znajdą wspólnych tematów. Alkohol będzie katalizatorem historii, a bez niego niektórych będzie łączyć mniej, niż im się wydaje. Kiedy po raz pierwszy do mnie to dotarło, zacząłem zastanawiać się, na jak kruchych fundamentach budowane są niektóre przyjaźnie.
Nie chcę tak, bo nie jest to prawdziwe. Zakładam, że większość z was nie ogląda anime. W Oregairu była taka scena (tutaj cały monolog), której słowa — w kontekście przyjaźni trójki głównych bohaterów — bardzo zapadły mi w pamięci…
Nie, nie zostaję abstynentem. Czasem coś wypiję. Alkohol stał się obecnie opcją, a nie częścią. Na początku jest dziwnie. Później zastanawiasz się, jakie to dziwne było kupować na wieczór butelkę wina. We wtorek.
Nie, nie zostaję zbawcą świata. Zdarzy mi się zadać niewygodne pytanie, pokroju: „kiedy ostatnio nie piłeś nic w piątek?”. Niech każdy robi, co tam chce, ale może kogoś naprowadzę na lepsze samopoczucie czy wyniki sportowe.
Nie, nie zakładam bloga o zdrowym trybie życ… no dobra, tego nie mogę być pewnym… :)
Życzę wam zdrowia. Dbajcie o siebie :)
19 kwi 2024 at 08:10
Dzięki za ten post, bardzo dla mnie pomocny. Obecnie również posypało mi się zdrowie, mam przewlekle niesprawną rękę (nerw), problemy z HP, zapaleniem żołądka, GERD, przepukliną rozworu przełykowego, coś z układem moczowym. Nie pije żadnego alko od listopada, staram się coś biegać, zdrowiej odżywiać, suplementować… No nie jest łatwo, bo czas leci, straciłem zdolność do dotychczasowej pracy, a to zdrowie jakoś nie bardzo się poprawia choć kupa kasy na to idzie… Przyszła depresja i poczucie bezsilności i bezsensu… Z pewnością znalazłem w Twoim wpisie nieco pokrzepienia i cennych wskazówek. Życzę wszystkiego dobrego, powrotu do zdrowia i pozdrawiam.
19 kwi 2024 at 08:40
Dasz radę! Z HP idzie polecieć (niestety u mnie antybiotykami, więc pamiętaj o probiotykach w trakcie i kilka miesięcy po). U mnie zabrakło antybiotyków po eradykacji… Z przepukliną nie mam pojęcia niestety, ale kolega miał ten problem i ogarnął, tylko trwało to latami :(
19 kwi 2024 at 17:04
Lat 27 – podobny styl życia przez większość lat od osiągnęcia dorosłości – sport i melanż. Od roku ograniczam, od prawie 5 miesięcy nie piłem nic. Też zauważyłem że alkohol powiduje zmęczenie zamiast radości, o kacu nie mowie. Trenowanie sprawia mi więcej radości niż piwko czy kieliszek, a ciężko o satysfakcjonujący progress pijąc regularnie. Dzięki za wpis, niesety – alkohol to trucizna. Pozdro i życzę jak najwięcej zdrówka
19 kwi 2024 at 22:23
Dawno nie czytałem tak długiego tekstu, ale doszedłem do końca :) powodzenia!
20 kwi 2024 at 09:04
A mi akurat udalo sie z alko rozstac od pierwszego stycznia (no, prawie bo wypilem ze 100 ml piwa na targach piwnych i kieliszeczek nalewki na Wielkanoc). Wczesniej kazdy weekendowy poranek byl ciezki, glowa cmila, brak odpowiedniej regeneracji. Ba, nie tylko w weekendy tak to bylo bo przeciez dwa piwka we wtorek to noc takiego… i potem we srode… i jeszcze w czwartek… Teraz zaluje, ze tak pozno sie za to wzialem. Swieta mozna spedzac na trzezwo, imprezy mozna obskoczyc na trzezwo, nawet targi piwne mozna zaliczyc bez picia! Polecam sie wziac za ten temat. Dodatkowym bonusem jest to ze wiecej gotowki zostaje w portfelu — kraft to teraz min. 10 zl (Lidl), 15 zl sklepy specjalistyczne i 20 zl w pubach!
7 maj 2024 at 11:00
Bardzo dobre. W trakcie poszukiwania w sieci pożądanych informacji znalazłam ten artykuł. Wielu autorom wydaje się, że mają rzetelną wiedzę na ten temat, ale niestety tak nie jest. Stąd też moje miłe zaskoczenie. Czuję, że chyba powinienem wyrazić uznanie za Twój trud. Zdecydowanie będę rekomendował to miejsce i regularnie odwiedzał, żeby zobaczyć nowe posty.
16 maj 2024 at 01:57
Alkohol zabija, robie straszne rzeczy. Absolutnie na nie.
20 cze 2024 at 17:29
Świetnie! W trakcie poszukiwań w sieci natrafiłam na ten artykuł. Wielu autorom wydaje się, że posiadają rzetelną wiedzę na ten temat, ale niestety często tak nie jest. Dlatego byłam mile zaskoczona. Czuję, że powinnam wyrazić uznanie za Twój trud. Zdecydowanie będę polecała to miejsce i regularnie tu zaglądała, aby zobaczyć nowe posty.
28 sie 2024 at 15:47
Bardzo dziękuję za bardzo pouczający artykuł