Byłem wczoraj w sklepie po piwo i nie znalazłem tam żadnego APA czy AIPA. Klasyki, którą tak pokochałem blisko 10 lat temu. Klasyki, która stała się ikoną piwnej rewolucji w Polsce. Klasyki, która penetrowała moje trzewia i katowała trzustkę przez blisko 9 lat. Trochę podśmiechiwałem się w duchu z tych wszystkich dziwolągów, którzy potrafią wypić 6 soczkowych DDH NEIPA i jeszcze próbują Ci wkręcać w żywe oczy, że między pierwszym a trzecim była wyraźna różnica, bo w tym pierwszym był miks marakui z mango, a w drugim mango z marakują. W sklepach brakuje klasyki, brakuje też jednostek IBU zdzierających papę niczym nagrzana Starogardzka, ściągnięta z okna od południowej strony po 5 latach zapomnienia. A skoro sklepy tej klasyki mi nie chcą dostarczyć, to nie mam o czym pisać, bo blog nie nazywa się Bobofrutolucja albo Kubusiolucja.
W poszukiwaniu czegoś, co da odczucie chociaż zbliżone do przełykania pokruszonej jarzeniówki, postanowiłem uwarzyć turboIPA w domu. Nawet nie korzystałem z kalkulatora IBU, tylko wrzuciłem do gara co tam miałem w lodówce. Piwo wyszło gęste, dość słodkie i gorzkie jak życie singla po „30” w Polsce. To jeszcze nie to. Chcę więcej goryczy i chcę więcej mocy. Czegoś, po przełknięciu czego mam gęsią skórkę, a wątroba zaczyna piszczeć jak świnka morska na widok selera naciowego.
A skoro rynek mi tego nie chce dać od dawna, zaczynam tracić w ogóle zainteresowanie piwem. Tajemnicą poliszynela jest, że odskoczyłem od sceny piwnej w kierunku mocniejszych trunków. To one teraz zaprzątają moją głowę. Od wina, przez nalewki wszelkiego rodzaju, na whisky, cognac’u i czystej wódeczce kończąc. Postanowiłem więc, że nie będę tracił wiernych czytelników i spróbuję przekonać was, że świat alkoholi nie tylko piwem stoi.
Od dziś piszę o mocnych alkoholach, a piwo schodzi na boczny tor. Mam nadzieję, że dotrzymacie mi tempa, bo wypić potrafię sporo, tylko czasem mi się przyśnie przed północą.
Dobra, bo już się ślinię na samą myśl, a wątroba rozgrzała mi do czerwoności i pulsuje jak zapalenie żołądka, którego nie mogę doleczyć (bo piję wódkę). Coby nie rzucać słów na wiatr, przyjrzymy się trunkowi, na który ostrzyłem sobie podniebienie od poranka zeszłej niedzieli, kiedy obudziłem się po butelce Primitivo.
Recenzja: Wódka Wyborna Czysta „Żubr”
„Wódka jak wódka, smakuje jednakowo, czyli wspaniale”.
~ Ś.p. Wiesio Wszywka
Sampla czystej produkowanej przez znany i lubiany Polmos Lublin dorwałem w osiedlowym Lewiatanie za — bagatela — 6,99 PLN. Inflacja widać jej niestraszna, natomiast szybko zrozumiałem, z czego wynika dość niska cena. Mianowicie sampel nie zawiera standardowych 100 ml trunku, a 90 ml (podobnie jak Żołądkowa, której przyjrzymy się za tydzień). W dodatku nie ma 40%, a 37,5%, tak więc realnie jest to pewnie jakieś 83-85 ml czystej wódki. Na pięciu setkach jest to strata rzędu ~75 ml, czyli dwóch kieliszków, a to już granda i skandal.
Niemniej to, co liczy się w dobrej czystej wódeczce, to jej aromat, smak i to, czy dobrze komponuje się z zakąską. „Na Boga, nie zapijajcie wódki!” – grzmiał kiedyś Robert Makłowicz, pytany o to, czy Madziarzy potrafią wytwarzać dobrą czystą. No więc nie potrafią, ale mają inne fantastyczne alkohole, o których kiedy indziej. My wracamy zaś na ziemie polskie, by przenieść się w łany zbóż gdzieś na Lubelszczyźnie.
Okowitę degustujemy zawsze w temperaturze pokojowej! Od tej reguły istnieją jednak trzy wyjątki:
- tzw. „przyjęcie”, czyli impreza z okazji pierwszej komunii świętej. Wtedy wolno podawać wódkę zmrożoną.
- wesele, wtedy też wódkę – starym zwyczajem – można posłodzić.
- niemożność ogrzania wódki, z racji panujących warunków. Na przykład podczas marszu beskidzkimi szlakami zimą.
W każdych innych warunkach zimna lub ciepła wódka to potwarz dla współbiesiadników. Zapojki można stosować tylko na balu maturalnym i pod klubem studenckim.
Wracając do wódki, bo już mi ślinianki odpierdalają…
Żubr pachnie przyjemnie. Mieszanką wilgotnego zboża, takiego zaraz po przelotnym lipcowym deszczu, mokrej ziemi i kuchni, kiedy ojciec pędził akurat bimber w bloku. Wracają wspomnienia! Kolor typowy dla czystej wódki, żadnych farfocli, a takie trafiły mi się kiedyś w oczyszczanym czeskim spirytusie technicznym. Milutko.
Może aromat tego nie zapowiadał, ale w smaku jest to prawdziwa bomba o ostrych krawędziach. Żubr jest szorstki jak palce stoczniowca, kłuje w język i ogólnie wyrządza szeroko pojmowaną krzywdę. Każdy malutki łyczek sprawia, że zastanawiasz się, czy po którymś nie odpalisz jak diesel na mrozie. Niemniej w tym szaleństwie jest metoda, bo skoro lubimy gorzkie IPA wykręcające mordę, to taka zabawa z mocnym alkoholem może się podobać.
Wypiłem bez problemu dwa kieliszki, a zlewkę zostawiłem sobie do wąchania rano, kiedy nie mogę się dobudzić.
Ode mnie całkiem wysokie noty. Może nie jest to klasa światowa, a do Starogardzkiej jeszcze trochę jej brakuje, natomiast nie można powiedzieć, że się nie porobiłem.
Pojutrze zdegustuję dla was wodę brzozową, a za tydzień — jak już pisałem — pół litra Żołądkowej Miętowej.
PS > Żubr świetnie komponował mi się z widoczną na zdjęciu morlińską z piersi kurczaka. Myślę, że to jest droga, ale radzę uważać, bo wchodzi wtedy szybciej niż ksiądz po kopertę na kolędzie.
Ostatnio komentowane