Kiedy w styczniu 2013 roku odpalałem bloga, piwa powyżej dychy za butelkę uznawałem za absolutny rarytasik i cenową barierę. Dość powiedzieć, że pierwsze polskie imperial stouty kosztowały właśnie w okolicach dyszki, a jeszcze 3-4 lata temu taki Oz z Birbanta (RIS BA) nie przekraczał 13 złotych. Czasy się zmieniły, wszystko podrożało i nikogo nie dziwi barrel ejdż w cenie basa Wyborowej, toteż dzisiejsze piwo wciąż przebudza węża w kieszeni, jednak ten wąż nie kąsa już tak mocno, a portfela nie trzeba otwierać łomem, stojąc w kolejce do baru.
Lubię nawiązywać do minionych lat. Często przypominam sobie tekst o IPA wartym 40 złotych. Przyjaciele musieli mi się na nie zrzucać w trójkę, a kiedy odkapslowywałem butelkę, czułem się… dziwnie. Jeszcze miałem do nich leciutki żal, bo przecież mogli mi kupić w tej cenie 5 czy 6 krajowych krafcików! Wiedziałem, że zetknę się z piwem tak drogim, że większość osób nie przewala tyle hajsu nawet w piątek, w pubie na mieście. Za cały melanż, z małym mieszanym na cienkim, czekając na nocny.
Na rynku pojawiały się później, chociażby wymrażanki i wobec ceny 25 złotych za butelkę Królowej Lodu czy Lodołamacza, przekonywałem brata, aby je kupił, bo etykiety będą warte tyle samo, a przy sprzyjającej koniunkturze opłaci nimi dzieciom studia i jeszcze zostanie na wakacje w Tajlandii. Dobrze pamiętamy czasy piwnych spekulacji, a to była jedyna, w której wziąłem niewielki udział. Teraz, Spółdzielcze wymrażanki kosztują dwa czy trzy razy więcej i nikt nie wybałusza oczu. Nawet nie wiem, czy zdejmowałem etykiety z ostatnich pozycji. Chyba nie.
Mając na uwadze obecne ceny polskich rzemieślników, klasyk z Oklahomy nie pozycjonuje się wcale tak drogo. Powinien kosztować około 50 złotych za butelkę 355 ml. Czy dużo? Tak, dużo.
Czy jest to kwota zaporowa? Jak za obcowanie z klasykiem, raczej nie. Pisałem przy okazji recenzji innej turbolegendy, Pliny the Elder…
„Ponad 40 złotych za butelkę 0,5 l. Płacąc za to piwo, doskonale zdawałem sobie sprawę z tego, że część jego wartości to otoczka. […] Nawet przyjemne to uczucie, kiedy raz na jakiś czas płacisz niekoniecznie za zawartość, lecz za to, co powoduje, że ludzie chcą daną rzecz posiadać”.
Tyle że ja Bomb! dostałem w paczce przy okazji pierwszego Warszawskiego Festiwalu Piwa bez granic. Kasa została na koncie, a mimo to czekałem na odpowiedni moment i uznałem, że podzielę się z wami krótką recenzją. Z dłuższym niż sama recenzja wprowadzeniem, którego celem jest zwrócenie waszej uwagi na to, że ceny piw zza granicy zrównały się z tymi krajowymi.
Z tą rozkminką was na chwilę zostawiam, a jak już przetrawicie, zapraszam do recki poniżej.
Recenzja Bomb! – Prairie Artisan Ales
Imperial stout, leżakowany z ziarnami kawy, czekoladą, wanilią i ostrymi papryczkami Ancho.
Nie potrafię jednoznacznie wykazać, dlaczego Bomb! uznawane jest w piwnych kręgach za „must drink„. Swego czasu było to piwo dość popularne, trafiało do wielu paneli degustacyjnych czy na wymianki. Darzone powszechną estymą, na Untappd dzierży bardzo wysoką notę 4,3/5.
Przez 3 lata z rzędu wskakiwało do RateBeer Top 100 Beer in The World. Jednak było to dobre 5 lat temu, a przecież „świat poszedł do przodu, pojawiły się komputery, amfetamina, samoloty”. Na staruszku RB nie ma go obecnie w pierwszej 50. imperial stoutów (figuruje tam Prairie Paradise), a mimo to jego oceny to 99 i 100. Liczyłem więc na prawdziwą — nomen omen — bombę smakową.
RIS z Oklahomy to zatem pozycja rozpoznawalna, z którą większość piwnego świata miała styczność, w dodatku doceniana na portalu-matce beergeeków z całego globu. Stąd nadanie mu miana legendy nie powinno spotkać się ze sprzeciwem.
Dobra, wystarczy tego słodkiego pierdzenia. Przechodzimy do szybkiej recki. Najważniejsze pytanie brzmi: czy wszystkie dodatki są wyczuwalne dobrze wkomponowane?
Piwo od Prairie zakleja usta niczym czekoladowa mordoklejka. Wyraźnie, może nawet nieco przesadnie słodkie. Po kilku łykach musiałem odetchnąć; dużo się nim dzieje, a jednocześnie przytłacza nieco słodyczą. Trudno byłoby wypić więcej, niż nalano do butelki.
Na start ciemne wafelki oblane deserową czekoladą, dalej gorzkie kakao i dopiero za tym miksem trochę kawy (lekko fasolkowej). Na finiszu eleganckie mrowienie od ostrych papryczek. Aż mi się przegięty Amber Grand z chilli przypomina. Jak walić chilli do piwa, to albo niech mrowi, albo jakieś ostrzeżenia na butelce. Jakbym chciał napić się smoothie, to bym kupił smoothie, a nie gelato-smoothie-srato. Jakbym chciał się spocić po jednym łyku, to bym się napił srirachy. Bardzo nie lubię każdej formy przeginania i doceniam umiejętne wkomponowanie dodatku w podstawę.
Tutaj udało się z kapsaicyną idealnie, bo jedynie podszczypuje w język, przy czym dodatek wprowadził przyjemny „paprykowy” akcent do piwa, ładnie grający z delikatną popiołowością. Papryka, spieczona jej skórka, popiół. Takie klimaty. Po przełknięciu dosłownie echo wanilii.
Imperial stout na słodko, degustacyjnie, do bardzo wolnej konsumpcji, najlepiej z kimś na pół. Zero bimbru, aldehydu, grzania od alkoholu i innych nieprzyjemności. Złożone. Co bardzo mi się w nim spodobało, to umiejętne wkomponowanie dodatków, które nie zdominowały piwa, a — jak nazwa wskazuje — były wyłącznie dodatkami. Piwo równie dobrze obroniłoby się bez nich.
Czy warto byłoby wydać te pięć dyszek za małą buteleczkę?
Absolutnie nie.
Czy cieszę się, że w końcu spróbowałem tej pozycji?
Tak.
Bo to jednak klasyka rzemiosła.
11 sie 2021 at 22:38
Kupuję namiętnie te piwa. To jest moje ulubione piwo. Istny majstersztyk. Nigdy nie żałuję tej kasy.