Przegląd Szafy #2 – pierwsza polska wymrażanka, 2,5 roku po premierze

W dzisiejszym zestawieniu znalazły się dwa piwa-ikony i porter, który kilka lat temu wychwalałem, a teraz nie wiem, czy mam to odwołać, bo tak pokręconym piwem po kilku latach się okazał. Leżakowanie piwa ma to do siebie, że trudno przewidzieć, co z tej zabawy wyjdzie. Są jednak granice przyzwoitości i normalności, które ukraiński ciemny dolniak przekroczył na pełnej, jadąc po pijaku starym kombajnem. Zapraszam do zapoznania się z drugim zestawieniem w cyklu Przegląd Szafy!

Na potrzeby cyklu „Przegląd Szafy” wyciągać będę kolejno piwa, które leżakują już od dłuższego czasu. Niektóre z nich będą krótko po terminie, inne przetrzymałem znacząco. Celem cyklu jest odpowiedź na pytanie, które piwa (a także style) warto przetrzymywać.

Jeśli nie znasz się na leżakowaniu piwa, zapewne zainteresuje Cię wpis Jak przechowywać piwo? Rzecz o leżakowaniu.

Imperator Bałtycki (Browar PINTA)

z datą do czerwca 2017

Jedno z pierwszych piw reglamentowanych w Polsce. Po butelki z Imperatorem ustawiały się kolejki jak na Kasprowy, a sklepy przyjmowały nań zapisy. Ponoć taka akcja zadziała się zawczasu z pierwszym polskim komercyjnym imperial stoutem, Dziadkiem Mrozem. Kolejki po Imperatora odbiły się jednak w społeczności piwnej o wiele większym echem i rezonowały przez kilka tygodni. Cena piwa była na owe czasy zawrotna. Całe 9 złotych za butelkę. Piękne czasy.

Pierwsze zetknięcie z tym mocarzem od razu uplasowało go w TOP pitych przeze mnie piw. Pisałem o tym we wpisie: Imperator Bałtycki — teraz żałuję, że kupiłem tylko jedną butelkę. Szklankę mam do dziś.

pinta-imperator-bałtycki

Butelka lądująca w dzisiejszym zestawieniu nie jest oczywiście warką z końcówki 2013 roku. Jeśli mnie pamięć nie myli, kupiłem ją około 4 lata temu.

Zajrzyj przy okazji do starcia Komesa Porteru Bałtyckiego Sherry Oloroso z Imperatorem Bałtyckim Sherry Oloroso.


Aromat nie zachwyca, głównie z powodu nikłej lotności. Czuć czekoladę z kawałkami skórki pomarańczy. Bardziej ten kierunek niż bombonierka z nadzieniem cytrusowym. Czekolada deserowa i marmolada pomarańczowa na raz.

Po pierwszych łykach usta zakleja gęsty syrop czekoladowy. Za nim pojawia się nuta karmelu, utrzymująca się w posmaku wespół z suchym kakao i nutą popiołu. Niespecjalnie mi ten akcent cukrowy przypasował. Dobrze, że ten element wyrównuje dawka żywicy, czy też bardziej ogólnie — boru iglastego.

Czuć w Imperatorze moc; alkohol nie jest idealnie zamaskowany. Da się wyłapać kilka ciekawych nut. Nieźle rozgrzewa, co przy deszczowej pogodzie uznałem za jego ogromny atut.

Czy warto było marnować miejsce w szafie? Raczej niewiele się zmieniło. Alkohol nie chciał się ułożyć, chmiel dał tym razem dojść do głosu czekoladzie. Trudno jednoznacznie ocenić mi to piwo.

Powiedzmy, że niech będzie.

Lodołamacz ICE DIPA
(Browar Spółdzielczy)

warka premierowa z lutego 2017

Lodołamacz i Królowa Lodu (pojawi się w cyklu) weszły do światka kraftowego z niemałym hukiem. Niektórzy łapali się za głowę z powodu zawrotnej ceny 25 cebulionów za buteleczkę 0,33l w gdańskim pubie. Ktoś krzyczał, że „sztosy muszą być kurwa drogie„, a inni mu wtórowali, albo krzyczeli, że w sumie to fajniej dla nas, jakby nie były, to by jeszcze na coś do jedzenia starczyło, a nie ciągle BBA i chleb ze smalcem przez cały boży tydzień. Jeszcze inni bawili się w spekulantów, knując, jakby tu sprzedać haftowaną etykietę drożej niż samo piwo, albo odzyskać chociaż połowę wkładu własnego.

W momencie premiery, obydwie wymrażanki były pierwszymi tego typu piwami w Polsce, dostępnymi komercyjnie. Uruchomiły one popyt na podobne likiery, przyozdabiając przy tym Browar Spółdzielczy w szarfę z napisem „mistrzowie piw wymrażanych„. Browar z Pucka wyspecjalizował się później właśnie w tego typu rzemiośle, zaczął swoje trunki wlewać również do beczek po alkoholach szlachetnych. Takowe osiągają nadal kosmiczne ceny, gdzie 50 złotych za butelkę w browarnej knajpie to cena tak niska, że nic tylko brać, bo gdzie indziej drożej.

lodołamacz-królowa-lodu-spółdzielczy-butelki

Początkowym problemem Lodołamacza był kompletnie nierówny rozlew. Moja premierowa butelka skrywała pomarańczowy, gęsty, pachnący owocami płyn. Zdziwiłem się, kiedy inna butelczyna smakowała jak wywar z landrynek z piołunem, zdobiąc szkło kolorem mahoniu. Nie byłem w swoich spostrzeżeniach odosobniony, skutkiem czego jedni piwo hejtowali, inni padali przed nim na kolana i połykali bez grymasu.

Podczas gdańskiej premiery kupiłem po dwie butelki Lodołamacza i Królowej Lodu (100 cebulionów). Brat i znajomi kupili po jednej, efektem czego przewaliliśmy na kilka butelek kasę, za którą idzie wyżywić rodzinę na Podkarpaciu. Jak ktoś mi powie, że to nie jest fanaberia, to nie wiem, co nią jest. Lambik na drożdżach z odbytu kolibra leżakowany w drewnie z Titanica? No zajaraliśmy się tymi piwami, bo na premierze rozwalały system udolniej niż Korwin, który próbuje to uczynić od kilkunastu lat.

Tymczasem Lodołamacz spędził w szafie 2,5 roku. Zapomniany jak świeżak brokuł w przedszkolu, więc postanowiłem go odpalić, bo wymianki za VSBBA i kratę Samca to chyba już nie te czasy. Podejrzewałem również, że z genialnego owocowego ice-DIPA zostało pewnie ice-LIPA.


Aromat przywodzi na myśl likier z landrynek owocowych, w których znalazło się za wiele tej pomarańczowej. Czyli trafiła mi się butelka gorszego sortu, przy czym zdradził ją już kolor. Do tego nuta miodu wielokwiatowego, o dziwo całkiem zgrabnie wkomponowana. Elementy odsłodowe poszły w rejony żytniego chleba, może nieco tostów. Zapach ekstremalnie wręcz intensywny, słodki, likierowy, owocowy.

Po pierwszym łyku mojego brata aż zawiesiło i dostał BSOD-a na czerep. Stwierdził, że dawno nie czuł takiego nagromadzenia smaków w piwie. Przyznaję mu rację, podobnie jak reszta pijących. Wszystkich pięciu degustatorów zachwaliło wymrażankę z Fucka, a kolega wypił mi chyba z połowę, nie mogąc oderwać się od szkła. Stwierdził, że musi sobie je kupić i cena nie jest ważna. Czy istnieje lepsza rekomendacja? Mam nadzieję, że też da mi wypić połowę.

Paleta smaków wędruje od owocowych landrynek i soku z pomarańczy, przez żytni chleb i nalewkę ziołową na finiszu. Ostatni element nadaje piwu dość prostej, przyjemnej goryczki. Smak pozostaje w ustach przez kilka minut. Ta chlebowość w posmaku, w połączeniu z lekką nutą miodu, daje efekt płynnej kanapki posmarowanej miodem i konfiturą pomarańczową.

Świetne piwo. Tęgie, z perfekcyjnie schowanym alkoholem. Nie jest w opór karmelkowe, przypomina raczej barley wine. Nie warto dłużej leżakować i trzeba otwierać. Możliwe, że za rok będzie zdominowane przez miód, a to byłoby przykre.

Nie mogę doczekać się Królowej Lodu!

Lwowskie Porter

z datą do 23.04.2015 roku, czyli do moich 24. urodzin

O tym piwie pisałem w 2014 roku, kiedy zachwalałem je z racji… niepodobieństwa do porteru. Grało wtedy pięknie mieszanką whisky i śliwek. Założyłem więc, że jak postoi trochę w osamotnieniu, to te klimaty śliwkowe zintensyfikują się i będę miał whisky z wkładką z suszonych owoców.

lwowskie-porter-szkło-trawa

Nic z tego…

Dobra, od razu napiszę, że jest to jedno z sensorycznie ciekawszych piw do 10 złotych za butelkę. Przy czym kosztuje bodaj połowę mniej. Zapewniło mi 30 minut zapachowego rollercoastera. Na początku źle je oceniłem i trzeba przyznać, że na zimno jest to okrutnik jadowity z rodziny syfiarzy. Temu piwu należy pozwolić swoje odczekać w szkle i dopiero zabrać się za analizę.

Tak, analizę, bo pije się je bardzo ciężko. Odpuściłem po 100 mililitrach.

Pierwsze 10 minut to zmasowany atak mieszanki stęchlizny, zbutwiałego drewna, spalenizny, chemii i topionego plastiku. Kiedy już miałem zasilić nim miejską kanalizę, zaczaiła się na mnie w szkle nutka whisky, Takiej tańszej, powiedzmy Grantsa. Nie dała mi spokoju i postanowiłem o Lwowskim Porterze na chwilę zapomnieć.

Po kolejnych 15 minutach piwo zmieniło się nie do poznania. Wszystkie te przykre aromaty — poza drewnianym — ulotniły się. Została… ruda na myszach. Drewniana w posmaku whisky, w klimatach Jacka Danielsa. Ale to byłoby za proste, bo whisky zaczęła przechodzić to w brandy, to w koniak, aby finalnie oscylować na peryferiach Żubrówki i Jacka. Destylat, który coś przypomina — nic konkretnego i wszystko po trochu. I wtedy pomyślałem — ależ to jest nietypowe!

(Tak na serio, to pomyślałem, że coś ze mną nie halo, czas zamykać bloga i zająć się robieniem kaszojadów w domku pod Nowym Miastem Lubawskim).

Piwo jest gęste, nieco metaliczne i grzeje rurę jak bimber z Podlasia. Tutaj już wyraźnie czuć Golden Locha bardziej niż Jacka. Daje to takie bejcowo-chemiczno-bimbrowe odczucie, coś jak czeski spirytus techniczny (nie pytajcie). Stęchlizna wyczuwalna, przykrywa ją karmel i nutka deserowej czekolady.

Kurde, nie wiem jak to piwo Wam ładnie opisać. Jest pokręcone jak moja była, a nawet bardziej, bo nie jest w stanie wydukać, czym właściwie próbuje być.

Wyobraźcie sobie Golden Locha o smaku czekoladowo-popiołowo-bejcowym z muśnięciem jeżyny. Oczywiście ciało musi pozostać w tym wyobrażeniu typowo piwne. Na końcu dodajcie stęchły posmak i oto macie Lwowski Porter 4,5 roku po terminie.

Pojebane piwo. Chyba było warto z nim poczekać tylko po to, aby doświadczyć takiej pokrętnej jazdy. Dużo się tu dzieje, co chwile coś się w nim zmienia. Dostaje za to plusa, choć nie są to żadne piwowarskie wyżyny. Gdybym miał postawić je koło znanego mi polskiego porteru, byłby nim Komes Porter ze słabszej warki.

Ciężka rzecz. Co tu się zadziało?


Dwa piwa można potrzymać, ale nie było to konieczne. Za to Lwowski Porter dostaje ode mnie wyróżnienie, przy czym należy to piwo skierować na terapię dla piw w zaburzeniami osobowości.

1 Komentarz

  1. Imperator ma 12 miesięcy ważności. pozdrawiam :)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *