„Byliśmy służbowo w browarze T. Jak usłyszeli, ile kosztuje piwo, to zapytali barmana, czy przypadkiem się nie pomylił. Potem zawołali mnie i powiedzieli: 'ogarnij to, to musi być pomyłka, ty się na tym znasz!’ Nie chcieli wierzyć, że duże piwo może tyle kosztować. Potem wzięli butelkę whisky za kilka stów”.
Z premiery maibocka w Brovarni wyszedłem naładowany przemyśleniami dotyczącymi udziału kraftu w rynku piwa. To za sprawą wymiany kilku myśli, którą odbyłem z kolegą-vlogerem piwnym. Najbardziej zadziałała na mnie historyjka, którą przeczytaliście właśnie we wstępie.
Postanowiłem objąć scenę rzemieślniczą z perspektywy przesuniętej z okolicy portfela w okolicę oczodołów. Jeszcze przy stole, mój mózg zaczął ochoczo grupować znane schematy. Nie trzeba być przecież królem analizy, aby dostrzec pewne społeczne zachowania.
Tym łatwiej tego dokonać, kiedy obserwacji dokonuje się ze środka. A jeszcze łatwiej, gdy obserwacje te odnieść można do pieniędzy. Przecież uwielbiamy dywagacje o kasie!
Mamy za mało kasy, aby płacić tyle za piwo. Czy aby?
Barierą nie do przeskoczenia uznaje się zwyczajowo 10 złotych za dużego browca. O ile nie jest to sprzedawana w luksusowej knajpie Łomża z otwartej kadzi, do popicia steku z buraka obsypanego kawiorem z jesiotra. Jesteśmy w stanie zapłacić wielokrotność sklepowej ceny za koncernolagera, jeżeli otoczenie i kontekst to wytłumaczą. Mózg magicznie wybaczy rozrzutność, tylko musi znaleźć usprawiedliwienie.
Wspomniana bariera miała być związana z naszymi zarobkami. Moja mama mawiała: „to ja mam za to x bochenków chleba”. Za dużą AIPĘ to jakieś 6 krojonych oliwskich, więc nic dziwnego, że — przy podanym przeliczniku — dla wielu osób wydanie stówy w piątek multitapie to spory wydatek. Nie każdy zarabia kilka klocków na rękę, a przy zarobkach na poziomie najniższej krajowej nawet czteropak Żubra może być dla kogoś luksusem.
I piszę to absolutnie nieironicznie. Chamstwem jest ocena czyichś możliwości nabywczych z perspektywy własnego stanu inwentarza. Pięknie śpiewał o tym A.J.K.S. w utworze „Dzielnice stłamszonych marzeń„, w okolicach 40. sekundy.
Jednym z najczęściej powtarzanych mitów piwnych nie jest ten o bydlęcej żółci. Nawet nie ten o spirytusie dolewanym do piwa, czy o zupie chmielowej. Największym mitem jest twierdzenie, że wszyscy wokół piją dobre piwo.
O ile argumentum ad portfelum może wyjaśniać popijanie Wojaków przez emerytów strzegących nocnych parkingów, o tyle nie wyjaśnia marginalizowania kraftu u zamożniejszej części społeczeństwa. Nazwijmy ich „klasą średnią”, choć częściej jest to S-klasa, wydająca pół wypłaty warszawskiego programisty na weekend w Mikołajkach.
Argument o braku funduszy nie znajduje tu poparcia. Let’s face the truth. Spora część polskiej klienteli nie odczuje dwóch butelek american stoutu w tygodniu, bo i tak przewala kasę na bzdety, które podświadomie wypiera z pamięci lub usprawiedliwia. „Przykłady? Proszę bardzo!” – jak to mawia Wojtek Drewniak.

Źródło: fanpage „Historia bez cenzury”
Nie mamy* problemu z zamówieniem ogromnej pizzy naładowanej składnikami, choć kosztuje ona tyle, co ugotowanie obiadu na 2-3 dni. Kiedy mamy ochotę na nietypowy deser, wjeżdżamy jak królowie do Umam i za 17 złotych bierzemy ciastko wielkości pięści noworodka. Nie widzimy nic dziwnego w kupnie chinosów z Cubusa za dwie stówy, podczas gdy w Lidlu można dorwać podobne jakościowo za pięć dyszek.
Telefon? Minimum średnia półka, choć nie mamy zielonego pojęcia, jakie daje możliwości, więc służy nam do przeglądania Fejsa, strzelania selfiaków i flirtów na Tinderze.
Wydajemy więcej, niż trzeba, bo chcemy czegoś lepszego, choć sami nie wiemy do końca po co. Ale strasznie nas boli, że dobre piwo kosztuje 8 złotych i zapieramy się całym ciałem o naszą psychikę, twierdząc że to strasznie wysoka cena, choć na jej korzyść przemawia skok jakości.
„Zastanawiam się tylko, dlaczego nie mamy problemu z głupią stratą kasy: na lody kręcone, frytki, zapiekankę czy jakieś słodycze. […] Z drugiej strony, tak ogromny problem mamy, kiedy chcemy kupić sobie dobre piwo. Przecież podobnie jak z łakomstwem, zaspokajamy potrzebę niższego szczebla. Pijemy dobre piwo dla smaku, prawda?” – pisałem lata temu w tekście Syndrom odwrotnej żałości.
Nie dociera do nas nawet logiczny argument, że w spelunie obok sikacz pokroju Perły kosztuje raptem 5 złotych mniej.
Na piwo nie stać nas mentalnie
Piwo utożsamiamy z tanim chłodziwem, o którego smaku za bardzo się nie rozmyśla. Podobnie jest zresztą kawą, przez co rynek kaw speciality też nie jest tak rozrośnięty, jakbyśmy tego chcieli. Plujka styknie.
Przyzwyczajeni do życia w szybkim społeczeństwie, mamy tendencję do szufladkowania wszelkich aspektów otaczającej rzeczywistości. Wiele upraszczamy, bo nasze mózgi nieustannie bombardowane są petabajtami informacji. Są przy tym skonstruowane tak, że poddają się przy okazji błędom poznawczym.
Tanie wino jest tylko dla meneli i studentów pierwszego roku socjologii. Tak sądzisz? Znajdź więc argument, dlaczego należałoby tak sądzić? Czy tanie wino jest niesmaczne? Nie zawsze. Za to jest tańsze od Kadarki za 8 złotych całe DWA razy, choć Kadarka to też jabcok. Perełka Chmielowa (piwek Królowa) jest tańsza od piwa rzemieślniczego 4 razy i nikt nie twierdzi, że jest to piwo dla żuli. Stosując analogię do jaboli — chyba powinniśmy tak Perełke traktować, czyż nie?
(Tutaj planowałem wstawić zdjęcie, jak piję Beczkę Mocną, ale nawet sam sobie chcę oszczędzić tego widoku).
Poza ograniczonym postrzeganiem piwa jako taniego napoju dostarczającego znaczących ilości etanolu, dochodzi kwestia przeskoku cenowego. Wino ze średniej półki dostać można dwa razy drożej od wina z niskiej półki. Podobnie jest z blended whisky, a nawet sensowny single malt może kosztować raptem dwa razy więcej niż Ballantine’s, Jameson czy Bushmills.
W przypadku piw rzemieślniczych ten przeskok będzie o wiele większy i łatwiej dostrzegalny. Odsuwając na bok to, co zwiemy „piwami regionalnymi” — dobre piwo rzemieślnicze to od 3 do 10 razy więcej kasy zainwestowanej w butelkę. Nierzadko o mniejszej pojemności.
Podświadomie kalkulujemy, ile butelek „zwyczajnego alkoholu” kupimy w tej cenie. W przypadku whisky — powiedzmy dwie butelki zamiast jednej. W przypadku wódki wychodzi podobnie, gdy zestawimy ze sobą na przykład Baczewskiego i Żygnią. W przypadku 3 butelek IPA za 9 złotych każda – dwa sześciopaki Kasztelana w promocji i starczy jeszcze na lody dla trzech osób.
Pokusa przełożenia ilości nad jakość jest ogromna. Quantity over quality.
To psychologiczne podłoże, ta podświadoma kalkulacja w odniesieniu do ogólnego postrzegania piwa w kategorii „powinno być tanie” realnie wpływa na nasze nastawienie do piw rzemieślniczych, multitapów czy nawet sceny piwnej.
Nie uznajemy za snobów koneserów wina, cygar czy whisky. Umiemy bez zająknięcia usprawiedliwić ich wydatki na ekstrawagancką pasję. Z łatwością jednak przychodzi szufladkowanie miłośników piwa, którym doczepiamy łatkę przynajmniej „dziwaka”. Cały rynek kraftu łatwo wtedy uznać za zabawę dla idiotów z workiem hajsu, a piwa rzemieślnicze za dziwaczne wymysły.
Bo kto normalny wydałby 40 złotych na butelkę piwa. I to jeszcze z korkiem. Jak w winie!
Dochodzimy więc do momentu, w którym należałoby sobie zadać pytanie: „w takim razie kto to wszystko ciągnie?”. Skoro od drzwi multitapów raczej odbijają się koneserzy premium, a turystów odwiedza nas zbyt mało, aby utrzymać takie miejsca** – kto do cholery kupuje te wszystkie drogie piwa?
Odpowiedź brzmi…
No dobra, uogólniam. Jest jeszcze pokolenie Z. Gros uczestników festiwali i spijaczy krafciku to ludzie raczej młodzi, którzy potrzebują z jednej strony czuć przynależność do pewnego ruchu, z drugiej zaś stawiają na jakość i przyjemności. Nie twierdzę, że hedonizm to ich drugie imię. Trochę też opiniuję na podstawie tego, jak samemu postrzegam świat.
Dla kraftopijców (niekoniecznie młodych) piwo stanowi element stylu życia. To styl manifestujący postawę spędzania czasu w towarzystwie i przyjemnej atmosferze. Styl stojący w opozycji do opierdalania basa ze szwagrem co weekend. Stojący w opozycji do niedzielnego schabowego przy Teleexpressie i usypiania się czteropakiem z cepeenu.
Trochę tak jest (a może i bardzo), że scenę rzemieślniczą napędzają osoby, które chcą korzystać z przeróżnych uroków i aspektów życia. Które są otwarte na nowe doznania i są w stanie wydać te kilka dych, aby swoje żądze zaspokoić. Tak, wiem. Dr Albonista :)
Rynek kraftu mocniej ciągną umysły otwarte i ciekawskie, niż umysły, które nie chcą wydostać się z okowów ignorancji. Face it.
Festiwale piwne ≠ codzienne zachowania
Sporym błędem jest też ekstrapolacja frekwencji na piwnych festiwalach na codzienne zachowania konsumentów. Zakładamy błędnie, że skoro loże stadionowe pękają w szwach, to masy ludzi na pewno codziennie piją tylko i wyłącznie piwa z najwyższej półki.
Tendencję wzrostową rynku kraftu dało się do niedawna zaobserwować gołym okiem. Wydaje mi się jednak, że dynamika wyhamowała. Kilka browarów w tym roku się zamknie, bo stały się nierentowne albo przestrzeliły z szacunkami. Podmioty gromadzą zresztą swoje statystyki sprzedaży. Ciekawe, jak im się to spina. Weszła realna kasa, zaczęły się napięcia, rynek nie jest w stanie wchłonąć wszystkiego, co uwarzą.
Tu nie tylko o festiwale zresztą chodzi.
Czy skoro kraft trafił do hipermarketów, to stał się czymś pospolitym? Byłbym ostrożny w formułowaniu takich wniosków. Dla ilu z nas czymś pospolitym jest kupowanie produktów z linii de luxe? To raczej odskocznia i ciekawostka niż codzienny nawyk zakupowy. Życzę oczywiście wszystkim, aby było to powszednie zachowanie.
Podobnie jest z piwem rzemieślniczym. To wciąż jest zakupowa anomalia.
Poobserwujcie kiedyś, jak butelkom z Wrężela przyglądają się klienci Lidla. Anomalia to w tym wypadku idealne słowo. Przez kilka miesięcy tego roku, piwa rzemieślnicze opuściły nawet półki tej sieci hipermarketów. Nikt specjalnie nie lamentował, a sklepy specjalistyczne odetchnęły zapewne z ulgą. To teraz wyobraźmy sobie, że z Lidla znikają Perlenbachery i Argusy.
Formułowanie wniosków na podstawie festiwali zaciemnia nam obraz społeczeństwa piwnego. Pijących piwa rzemieślnicze nie od wielkiego dzwona jest garstka, jeśli nie szczypta. Zainteresowani idą na festiwal, popróbują i często wracają do tego, co znają. To trochę jak ze zlotami foodtrucków. Nikt nie gania później po mieście za ramenem, pierożkami dim-sum i quesadillas. To dwa dni święta, specjalna okazja. Gdyby było inaczej, piwne festiwale — w kwestii piwa, nie ludzi — nikogo by tak mocno grzały, bo piłby krafcik na co dzień.
Trzeba jednak przyznać, że festiwale nie mają już takiej mocy jak kiedyś. Wciąż przyciągają tłumy, ale przy dobrej dostępności kraftu muszą ewoluować. To ledwie drgnięcie, jednak w pewien sposób wskazuje na to, że rynek piwa rzemieślniczego w Polsce nieco okrzepł i kraft stanie się (oby!) niebawem bardziej codzienny. Odsyłam do świetnego tekstu Jurka: Zmierzch piwnych festiwali?.
Czy jesteśmy w stanie zmienić podejście do dobrego piwa? Oczywiście, że tak. To już się dzieje. Kilka lat temu piwa rzemieślnicze były dziwaczną fanaberią, teraz egzystują wesoło w przestrzeni i nikt nie jest zaskoczony, kiedy w podrzędnej spelunce w Giżycku dostać można coś lepszego niż Specka z kija. Niestety, wizerunkowo, piwa rzemieślnicze wciąż kuleją. Na obydwie nogi.
Nikt nie kwapi się, aby dobre piwa podpiąć pod produkty premium. Marketingowa otoczka kraftu zamyka się w takich słowach jak: „soczysta DIPA”, „świeżutki pilsik”, „dodaliśmy składnik X, musicie tego spróbować!” czy „idealnie ochłodzi w upale”. To marketing infantylny i niezbyt dojrzały, choć działający na wybrane grupy — w szczególności młodych-modnych.
Nie trafia zupełnie do osób szukających marek premium. W ich mózgi wwiercają się hasła rynku alkoholi szlachetnych. Już sama nazwa „alkohole szlachetne” działa jak MOPS na alkoholika-rencistę. Tam czuć dojrzałość, czuć komunikację zwróconą do dojrzałej klienteli.
Dobry marketing buduje poczucie przynależności do wspólnoty. Niektórym zależy, aby należeć do grupy elitarnej. Lubimy dotykać produktów specjalnych, nawet jeśli faktycznie nic poza dobrą reklamą ich nie wyróżnia. Marketing piwa — jak wspomniałem — nie umiejscawia go w pozycji premium. Umiejscawia go częściej w okolicach słów „fajne” oraz „modne”.
Dopiero RIS-y w kartonikach spróbowały coś w tej kwestii rozruszać. Szybko stały się niestety karykaturą samych siebie, kiedy każdy browar zapragnął zaserwować takie piwo klienteli. Jeśli coś jest w zasięgu każdego, to nie jest w żaden sposób wyjątkowe.

fot. info.elblag.pl
Kraft nie daje odczucia obcowania z marką premium. Daje szansę próbowania świetnego piwa i poczucie przynależności do wesołej gromady ludzi o ciekawych zainteresowaniach. Czy na brak „elitarności” powinnyśmy narzekać, czy może wcale nie chcemy wpuszczać dodatkowej siły nabywczej?
Perspektywa będzie dla każdego z nas inna. Browarom zależy na sprzedaży, ale nie kwapią się z edukacją klienteli. Znam niewielu browarników, którzy potrafią utrzymać dialog z klientem na wysokim poziomie i zachęcają do stymulującej dyskusji. Dla niektórych biznes ten to kwadrat „uwarz-pojedź na festiwal-sprzedaj-wracaj”.
To jednak temat na odrębny wpis…
Nie zbiedniejemy
Dobra wiadomość jest taka, że tendencja raczej nie będzie spadkowa. Co roku odpala się kilkadziesiąt inicjatyw. W tym roku głośno może być chociażby o Krakowskim Krafcie. W 2018 roku każdego dnia premierę miało średnio 5,5 piwa. Ktoś te piwa przecież kupuje, a i tak rynek kraftu szacuje się na ~2% (za: PSPD).
Dokąd to zmierza? To temat dla piwozofów. W końcu dotrzemy do granicy. A może niektóre browary już produkują więcej, niż umieją sprzedać? Być może pewnego dnia kraft będzie brany na poważnie przez ludzi, którzy byliby w stanie wynieść rynek do poziomu premium? Czy wtedy doznamy czegoś na wzór kawowej trzeciej fali? Drugiej piwnej rewolucji?
Kiedy następnym razem Twój przyjaciel wzdrygnie się, słysząc cenę piwa, po czym weźmie czterdziestkę Maker’s Mark za dwie dychy — nie oburzaj się. Na takie postrzeganie ceny piwa rzemieślniczego wpływa wiele czynników. Zasobność mentalnego portfela to tylko jedna z nich i dobrze wiesz, że ludzi nie powinno oceniać się przez taki pryzmat.
Miną lata, nim społeczeństwo zmieni swój ogląd na piwo rzemieślnicze. Obudźcie mnie, kiedy tak się stanie. Pewnie z racji demencji starczej już dawno wtedy zapomnę, co to jest w ogóle piwo :)
* – pisząc mamy, mam na myśli „ogół społeczeństwa”.
** – z małymi wyjątkami w postaci niektórych browarów restauracyjnych.
16 maj 2019 at 07:00
Mega dobry tekst. Dzięki! :)
16 maj 2019 at 08:31
Jeden z najlepszych Twoich tekstów. Gratki!!!
16 maj 2019 at 10:48
jakie ma znaczenie wielkość browaru skoro piwo jest bardzo dobre – skoro z większą skalą maleje cena jednostkowa – to czemu piwo z małego browaru, czy nawet średniego ma być gorsze niż tzw „kraftowe” – a ceny piw tzw kraftowych wynikają głównie z małej skali i maksymalizacji zarobku – i nie jest to tożsame z jakością… Tłumaczenie, że musi kosztować „kilkanaście” złotych jest tylko marketingiem…
16 maj 2019 at 10:56
swietny tekst. Jesli pozwolicie dodam coś od siebie.
Mam 47 lat, lubię piwo. Nie jestem zadnym znawcą, beergeekiem, snobem – zwykłym piwożłopem który JEDNAK jest na tyle uswiadomiony zeby wiedziec jakie mniej wiecej gatunki piwa są, jak powstają , w koncu – żeby nei wierzyć w kretynizmy o żółci, kropkach na puszkach itp. Piłem w swoim życiu rózne wyroby, przewaznie masówkę – to co bylo dostępne. Gdzieś ok 2005 roku będąc na DolnymSląsku trafilem na piwo z Lwówka – kosmos! Na tamte czasy mega dobre, cos kompletnie innego od koncerniaków. Ile razy bylem gdzieś tam brałem skrzynkę. Po paru latach zaczeły powstawać małe browary i z coraz większą frajdą zacząlem sięgać po te piwa. I teraz owszem, jesli juz mam ochotę na piwo to wybiorę coś „kraftowego”, „rzemieślniczego” – ot dlatego żeby spróbować innego smaku. Co jednak nie przeszkadza zeby na grilu walnąć tyskie . Sęk tkwi w tym że w pewnym momencie przychodzi pora na umiar i spokój – iść na jakość, nie na ilość. Już przestało mnie bawić walenie piwa do odcinki. Wystarczy mi jedno-dwa droższe niż 6 tańszych , gorszych – może sumarycznie cena wyjdzie taka sama , nie będzie fazy ale przyjemność większa. I wg mnie o to wlasnie chodzi – zacząć się delektować zamiast chlać. Zmienić podejscie do piwa – poznawac smaki, gatunki i rodzaje niż poznawać uroki kaca. I moze juz tu nie chodzi tak bardzo o pieniądze – ale zwykły umiar.
Kurde, chyba sie starzeję. Zastrzelcie mnie :)
16 maj 2019 at 15:47
Super :) o to chodzi :)
16 maj 2019 at 12:44
To jest wszystko prawda. Piwo nie kojarzy się z luksusem. Whisky już bardziej, szczególnie w fikuśnej butelce. Tchibo Family z ekspresu Jura za 10 tys. jest OK. większość ludzi jest skłonna wydać krocie na dobra luksusowe, które widać (dom, samochód, wizyta w modnej knajpie) Potem podgrzewają parówy z Biedry na kuchence Miele. Głównie dla tego, że mają w d. co jedzą i piją. Stawiam tezę, że 80% społeczeństwa odżywia się wg powiedzenia „Kit czy wełna, byle d. pełna”. Po użyciu tych wszystkich filtrów (plus status materialny i brak tradycji picia czegoś innego niż lager) niewielu już nas (miłośników dobrego piwa) zostaje.
Ale jedna uwaga – piszesz o materialne stronie, czyli relacjach cenowych w różnych grupach alkoholi. Niestety w krajach o dłuższej piwnej tradycji w przypadku piwa te relacje są podobne jak u nas przy gorzole. Kernela w Anglii kupisz w sklepie dwa razy drożej niż jakieś przeciętne local ale. Maximum!
PS Lubię irlandzką whiskey. Bardzo proszę o nie mieszanie jej ze szkockimi blendami. Shame!
18 maj 2019 at 16:16
Świetny artykuł, podlinkuje paru znajomym. Jak dla mnie to najbardziej leży u nas edukacja. Co z tego że w Auchan mamy tak szeroki wybór skoro zwykłemu Kowalskiemu nic nie mówi skrót IPA czy RIS? Zresztą, zapytajcie się kogokolwiek co to jest Grodziskie, zobaczycie jak bardzo piwna świadomość u nas leży. Ludzie w Polsce bardzo chętnie zapłacą więcej za dobre, to widać na wielu przykładach, tylko najpierw muszą dostać namiastkę racjonalnego powodu dla którego warto zapłacić więcej. I tu dochodzimy do kolejnego problemu. Piszesz o tym że każdego dnia premierę miało 5.5 piwa. Fajnie, tylko co z tego jak za chwilę jakość spadnie? Co nam po tych premierach, skoro pewne nasze ulubione stałe pozycje mają niesamowite wahania jakości? Prawdę mówiąc, zamiast kolejnej premiery QDH SH BLACK DIPA wolę żeby browary skupiły się bardziej na jakości.
19 maj 2019 at 14:49
Piwo w Polsce jest okrutnie tanie. Mieszkałem w Holandii. Tam leje się tylko szklanki 250ml. Cebula motzno? To słuchajcie tego.
Komerzlager pokroju Heinekena, Grolscha, Sef czy Jupilera kosztuje minimum 2,5 ojro. Za krafta pokroju Witbier, lokalnej IPA czy belgijskiego dubbel trzeba wysupłać coś około 8 ojro.
Nawet umysły które nie przeszły matury z matematyki przekalkulujo, że coś drogo.
Także czy w Polszy jest drogo? Nie sondzem. Za dobrego krafta 15 ziko, pół litra wychodzi jakieś 3,5 ojro. Imo tanio.
23 maj 2019 at 07:24
Wydaje mi się, że w grę wchodzi tu jeszcze mocno efekt zakotwiczenia. Jeśli w każdym supermarkecie czy innym dyskoncie ogromna część piw oscyluje w granicach 2-3,50 PLN, to spodziewamy się, że wszystkie ceny będą mniej więcej w podobnej wysokości.
Czytałem kiedyś o takim przypadku, że w jakimś sklepie w sezonie wywieszono obwieszczenie: „Maksymalnie 12 piw na paragon”. Sprzedawało się średnio 7. Po zdjęciu ogłoszenia średnia spadła do 3.
No i jeszcze to, że piwo to jest piwo. Tanie, gasi pragnienie (tak naprawdę, to nie) i ma kopać. Do niedawna rzadko coś innego niż jasny lager, który zawsze smakuje podobnie. A że napisane „belgian ale”, to co to ma być? Cholera wie, jakieś marketyngowe bzdety. Dawaj mię mój złocisty trunek!
Podobne zjawisko jest w mocniejszych alkoholach. Łycha w naszej mentalności jest produktem premium, wódka powszednim. Pracowałem przez kilka lat w sklepie monopolowym i na porządku dziennym była sytuacja, kiedy ktoś szukał „czegoś na prezent”. Kupić dobrą wódkę za 45 zł? Łeee, wódka będzie kłuć w ząbki! Ale taka łycha za 40 zł… najtańsza, jaka jest w sklepie, ale jednak łycha! Coś lepszego! Albo koniaczek! Tak do 25 zł.
Ehhh… Całe szczęście, że to wszystko powoli się zmienia :)
2 lip 2019 at 22:24
8X5=40= nowy CD, sorry :-(
28 kwi 2020 at 14:27
Przypomniałeś mi na fejsie, to dodam od siebie dwa grosze.
Brakuje kraftów w knajpach. Ale nie bobby burger, tylko restauracjach. Kiedy idę do knajpy ze stekami, kuchnią śródziemnomorską, czy sushi, to czego się napić, można przeglądać:
– z kilkunastu rodzajów destylatów, posegregowanych rodzajami, whisky, giny, brandy… nawet wódek mają zwykle 5+ rodzajów
– wina często zajmujące oddzielną kartę, domowe, polskie, zagraniczne, 30+ rodzajów
– oraz piwo, którego zwykle są 3 rodzaje, czasem pseudokraft jakiś się trafia i tyle
I nie chodzi tylko o super ekskluzywne knajpy, tu jest dwugwiazdkowy przykład pizzerii w Warszawie:
http://stantonio.pl/kuchnia-i-wino/dla-spragnionych/piwo
I rozumiem, że trudno małemu browarowi się przebić do właścicieli tego rodzajów przybytków, ale nie po to powstało PSBR? Żeby zainwestować we wspólną hurtownię, wydrukować katalogi, zainwestować w przedstawicieli handlowych?
Zamiast tego, jest ogólne wrażenie, że dobrze jest jak jest. Klient, do którego próbuje się trafić z kraftem to birgiczek, a wszelkie sugestie, że można coś zrobić, żeby dostarczyć krafta do knajpy są traktowane jako dobry żart.
28 maj 2020 at 20:01
Wiem, że to stosunkowo niemłody wpis, ale sobie przeglądam właśnie od jakiegoś czasu twojego bloga. Z tą liczbą mnogą „wydajemy, kalkulujemy” mam problem w twoim tekście. To efektownie brzmi, ale kto dokładnie wydaje? Zazwyczaj są to projekcje jednej osoby.